NIEOCZYWISTE bożonarodzeniowe filmy dla fanów SCIENCE FICTION
Boże Narodzenie to wyjątkowy czas rodzinnych spotkań. Czas wybaczania i zapominania tego, co złe. Czas nadziei i miłości. To także okres, w którym starszy pan z długą, siwą brodą dostarcza dzieciom na całym świecie prezenty i tym samym radość. Przeczytajcie powyższe zdania raz jeszcze i zastanówcie się, proszę, czy nie brzmią one nieco dziwacznie? Jakim cudem zwaśnieni od miesięcy członkowie rodzin mogą zapomnieć sobie nagle wszelkie przykre zaszłości? Czy nie tkwimy aby tego magicznego wieczora w jakiejś równoległej rzeczywistości? Czy facet zwany Świętym Mikołajem jest w stanie obdarować wszystkie dzieci świata prezentami bez majstrowania przy czasie? Chociaż Gwiazdka zakorzeniona jest w tradycji, to nikt nie wmówi mi, że nie ma ona nic wspólnego z science fiction! Dlatego też wszystkim fanom kina fantastyczno-naukowego postanowiłem sprawić niespodziankę. Oto lista nieoczywistych filmów reprezentujących wasz ulubiony gatunek i przede wszystkim korespondujących z Bożym Narodzeniem. Sprawdźcie koniecznie!
„A Message from Mars” (1913)
Zacznijmy od filmu, który w tym roku obchodził swoje 110. urodziny! A Message from Mars to najprawdopodobniej pierwszy brytyjski film science fiction. Nieme dzieło Walletta Wallera stanowi adaptację popularnej w tamtym czasie sztuki Richarda Ganthony’ego, który to z kolei z pewnością inspirował się Opowieścią wigilijną Charlesa Dickensa. Zarówno sztuka, jak i film opowiada bowiem historię niejakiego Horacego Parkera, zamożnego egocentryka, który gardzi ubogimi i nie jest w stanie docenić najbliższych ludzi ze swojego otoczenia, w tym także swojej narzeczonej Minnie. Zamiast duchów dawnych, obecnych i przyszłych świąt, Horacego nawrócić na dobrą drogę ma… Marsjanin Ramiel. Chociaż A Message from Mars nie jest z pewnością najwybitniejszym niemym filmem w historii kinematografii, to zasługuje na uwagę ze względu na jedne z pierwszych przedstawień Marsjan (tu wyglądają jak dworzanie), a także motywu kontroli myśli oraz podróży kosmicznych. Nie sposób odmówić mu również uniwersalnego po dzisiejsze czasy przesłania.
„Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsjan” (1964)
Nigdzie wyżej nie napisałem, że to zestawienie będzie zawierało wyłącznie świetne filmy, prawda? Z czystym sumieniem mogę więc przedstawić wam kolejną pozycję mojej świąteczno-kosmicznej listy, czyli produkcję Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsjan. Już sam tytuł filmu Nicholasa Webstera może sugerować, że nie jest on najwyższych lotów. Niesprawiedliwie jest jednak być w stosunku do niego wyłącznie krytycznym. Wszak Święty Mikołaj wyrusza… został wyprodukowany z myślą o amerykańskich dzieciach, których to rodzice w latach 60. XX wieku chętnie pozostawiali je w salach kinowych, aby móc w spokoju robić zakupy. Ba! Film Webstera cieszył się ogromną popularnością wśród młodych odbiorców. Nie schodził z przedpołudniowych repertuarów małych kin aż do mniej więcej połowy stycznia 1965 roku! Od tamtego czasu Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsjan powraca do świadomości odbiorców przy okazji przeróżnych rankingów najgorszych filmów w historii kina, często wspomina się o nim także przywołując filmografię Pii Zadory, aktorki, która zdobyła jednocześnie Złoty Glob i Złotą Malinę za rolę w filmie Motylek (1982). Jak dla mnie Święty Mikołaj wyrusza… nie różni się bardzo od innych głupich świątecznych komedii. Okej, może i produkcja ta nie śmierdzi groszem i momentami wygląda żenująco, ale nic na to nie poradzę, że rozczulają mnie dobre pomysły na historię, nawet jeśli wymagają porwania Świętego Mikołaja na Marsa.
„Trancers” (1984)
Po dawce nieoczywistej klasyki i dziwacznego świątecznego kina science fiction dla najmłodszych dorzućmy drwa do kominka, aby znacząco podgrzać atmosferę. Jeśli lubicie bożonarodzeniowe kino akcji, którego uosobieniem jest John McClane, poniższe dwa tytuły na pewno przypadną wam do gustu. Zwłaszcza że wciąż poruszać będziemy się w obrębie waszego ulubionego gatunku filmowego. Trancers Charlesa Banda to jedna z pierwszych produkcji niskobudżetowego studia Empire Pictures, odpowiedzialnego m.in. za Reanimatora (1985). Akcja filmu rozpoczyna się w XXII wieku i skupia się na postaci gliniarza Jacka Detha. Obsesją Jacka są zombie-najeźdźcy, tzw. Trancerzy, przez których stracił żonę oraz partnera. Trancerami kieruje nemezis Detha Whistler. Chociaż naszemu policjantowi wydaje się, że Whistler zakończył swój żywot podczas ich ostatniej batalii, okazuje się, że ten w rzeczywistości zdołał cofnąć się w czasie do roku 1985, przejąć kontrolę nad swoim przodkiem – szefem policji i planuje odbudować armię Trancerów. Członkowie rady Angel City proszą Detha, aby ten również cofnął się do XX wieku, przejął powłokę cielesną swojego przodka, powstrzymał Whistlera i tym samym uchronił ludzi przed zagładą. Zastanawiacie się pewnie, co z tym wszystkim mają wspólnego święta Bożego Narodzenia? Już tłumaczę! W 1985 roku w Los Angeles trwa przedświąteczna gorączka. W centrach handlowych sypany jest sztuczny śnieg, jest tam też Mikołaj (jak się wkrótce okaże, jest on Trancerem!), są jego pomocnicy. Punkowe kapele śpiewają Jingle Bells, a trzech meneli symbolizuje Trzech Królów! Wszystko te świąteczne motywy to jedynie barwny dodatek do energetycznej, czarującej opowieści o walce dobra ze złem, albo raczej dwóch twardzieli z końca XX wieku. W Trancers znajdziecie również historię miłosną. Dotyczy ona naszego głównego bohatera (świetny Tim Thomerson) oraz dziewczyny z 1985 roku: Leeny (Helen Hunt w początkach swojej wielkiej kariery). Warto dodać, że Trancers doczekało się aż pięciu kontynuacji.
„Mroczny anioł” (1990)
Być może się mylę, ale bożonarodzeniowe motywy w Mrocznym aniele Craiga R. Baxleya pozwalają mi zwracać w tym filmie uwagę na wiele szczegółów, przez które uważam go za tytuł złożony, inteligentny oraz za satyrę na kino akcji i science fiction lat 80. Stoję więc w opozycji do wszystkich tych odbiorców, którzy w tworze Baxleya widzą jedynie mniej lub bardziej udany rip-off Terminatora. Żeby było jasne, nie twierdzę, że Dark Angel (czy tam I Come in Peace, bo również pod tym tytułem znany jest ten film) to arcydzieło. Jest to obraz, w którym upchano zbyt wiele pomysłów i momentami dość trudno połapać się w tym, co jest tutaj na serio, a co jest zgrywą. Twierdzę natomiast, że produkcja ta reprezentuje sobą znacznie więcej niż tylko efektowne sceny akcji, mnóstwo wybuchów, jędrne cycki, dziwne monologi Dolpha Lundgrena i klimatyczną muzykę. Mroczny anioł wykorzystuje bożonarodzeniowe motywy, aby widz zwrócił uwagę, iż ma tu do czynienia z biblijną alegorią. Kosmiczni przybysze mogą więc w takiej interpretacji stanowić aluzję do toczących bój na Ziemi sił Dobra i Zła. Spoglądając na film Baxtera pod tym kątem, ciekawym wydaje się również nazwisko głównego bohatera granego przez Dolpha Lundgrena. Nazywa się przecież John Caine, co nie tylko przywodzi na myśl biblijnego Kaina, ale także odnosi nas do Jezusa Chrystusa (inicjały). Wszystko to sprawia, że Mroczny anioł to doskonała świąteczna propozycja dla fanów kina science fiction.
„Kosmiczne święta” (2020)
Po propozycjach pełnych wybuchów, strzelanin i twardych gości, którzy odpalają zapałki od swojego szorstkiego zarostu, zachęcam was do powrotu w klimaty, w których odnajdzie się cała rodzina fanów kina science fiction. Dostępna na Netfliksie produkcja Kosmiczne święta to poklatkowa animacja wyreżyserowana przez Stephena Chiodo. Ta niezwykle urocza i piękna wizualnie opowieść skupia się na postaci pewnego małego Klepta imieniem X. Kleptowie to rasa niegdyś kolorowych ufoludków, którzy utracili swoją barwną powłokę z powodu chciwości. Kleptowie splądrowali do cna już wiele planet. Ich chciwość wciąż jednak nie została zaspokojona. Kolejnym ich celem staje się Ziemia. W ten sposób X trafia na naszą planetę, a dokładnie do świątecznego miasta, w którym Święty Mikołaj i jego świta przygotowują się do Bożego Narodzenia. Chociaż Kosmiczne święta to rzecz nieco przypominająca perypetie Grincha, wciąż pozostaje animacją pomysłową i wartościową. Produkcja Chiodo stanowi wręcz idealną propozycję na krótki seans dla dzieci na jeden ze świątecznych poranków.
„Czekaj na dalsze instrukcje” (2018)
Na sam koniec film, który najprawdopodobniej nie pozostawi nikogo obojętnym. Mam wrażenie, że Czekaj na dalsze instrukcje można bowiem albo pokochać, albo znienawidzić. Ja sam jeszcze nie umiem stwierdzić, jak ostatecznie oceniam produkcję Johnny’ego Kevorkiana. Wiem jednak, że przetrwałem trudny na wielu poziomach seans, którego początek wprawił mnie w zachwyt. Czekaj na dalsze instrukcje rozpoczyna się bowiem od założenia fenomenalnego, genialnego w swej prostocie. Jest Boże Narodzenie, czas rodzinnych spotkań. To okazja, aby rodzina Milgram na powrót się zintegrowała. Problem w tym, że większość członków familii to nieprzychylni emigrantom konserwatyści, a przybywający do domu na święta po długiej nieobecności Nick chce przedstawić im posiadającą hinduskie korzenie narzeczoną Annji. Jak łatwo się domyślić kolacja państwa Milgram kończy się awanturą, dlatego Annja i Nick postanawiają skoro świt opuścić dom przy Stamdford Street. Nie mogą jednak tego zrobić, ponieważ drzwi i okna domu zalepione są tajemniczą czarną substancją. Jedynym źródłem informacji o tym, co dzieje się na zewnątrz, są komunikaty, a właściwie coraz dziwniejsze instrukcje wyświetlane na ekranie telewizora. Twór Kevorkiana cierpi z powodu niedopracowanych i zbyt stereotypowo przedstawionych postaci. Jest także nierówno, jeżeli chodzi o napięcie. Największy zgrzyt pojawia się jednak wtedy, gdy do gry włączane się tutaj elementy science fiction. To właśnie one sprawiają, że Czekaj na dalsze instrukcje to jazda po bandzie, która nie wszystkim przypadnie do gustu. Warto jednak przekonać się o tym samemu i nie oczekiwać dalszych instrukcji.