GRINCH. Największy wróg Świąt Bożego Narodzenia powraca!
Mam do postaci Grincha ogromny sentyment. W latach wczesnej młodości oglądałem film z Jimem Carreyem praktycznie co roku na Święta. Symbolem Bożego Narodzenia nigdy nie był dla mnie młodziutki blondyn o twarzy Macaulaya Culkina ani zgorzkniały dusigrosz z Opowieści wigilijnej Charlesa Dickensa, ale właśnie wredny, nastawiony negatywnie do wszystkiego i wszystkich zielony stwór. Kiedy więc dowiedziałem się, że powstanie nowa animowana wersja historii Grincha, bazująca na kultowym filmie Rona Howarda z 2001 roku, krótkometrażówce z 1966 oraz klasycznej książce dla dzieci autorstwa Dr. Seussa, niezmiernie się ucieszyłem. Miałem nadzieję, że będę miał okazję znów poczuć się jak dziecko, co ostatni raz zdarzyło mi się w kinie bodajże zeszłej zimy podczas seansu fenomenalnej, nostalgicznej Magicznej zimy Muminków. Czy nowy Grinch spełnił moje wygórowane oczekiwania? Co najwyżej połowicznie.
Zarys fabularny jest raczej wszystkim znany, ale jeżeli ktoś jakimś cudem nigdy nie natknął się na niezwykle popularną wersję z 2001 roku, to szybko postaram się wyjaśnić co i jak. W Ktosiowie wszyscy kochają Święta. Co roku mieszkańcy hucznie celebrują ten szczególny czas. Bogato ozdabiają domy kolorowymi światełkami, wręczają sobie śliczne prezenty, wspólnie ucztują przy wigilijnym stole, a na koniec zbierają się na głównym placu Ktosiowa, aby razem jednym donośnym głosem zaśpiewać bożonarodzeniowe kolędy. Jest jednak jeden obywatel, który rok w rok bojkotuje świąteczne obchody. Mieszka wraz ze swym wiernym psem Maksem na peryferiach miasteczka, w jaskini na szczycie wysokiej, pokrytej śniegiem góry. Na imię ma Grinch, a na tegoroczne Boże Narodzenie, które Ktosiowie pragną obchodzić najhuczniej w historii, zaplanował coś specjalnego – postanowił ukraść Święta.
Grinch
Podstawową kwestią było dla mnie, w jaki sposób twórcy postanowią wykreować tytułową postać. Z dzieciństwa zapamiętałem Grincha jako szalonego, wrednego, momentami wręcz demonicznego bohatera, który budził w mieszkańcach Ktosiowa coś na kształt przerażenia. W nowej wersji z zielonego stwora uleciała cała demoniczność, zniknęły też spore pokłady szaleństwa. Wizerunek Grincha został przez twórców powiązanych ze studiem Illumination zdecydowanie złagodzony. Dostosowany do wrażliwości dzisiejszej dziecięcej widowni, która po kilku minutach wariactw Jima Carreya w zielonym kostiumie zapewne umierałaby ze strachu. Grinch na całe szczęście pozostał wredny. To właśnie jego nieprzyjazne zachowania względem mieszkańców Ktosiowa sprawiały mi podczas seansu największą radość. Bynajmniej nie z powodu tego, że jestem sadystą i cieszy mnie oglądanie cudzego nieszczęścia. Po prostu w momentach złośliwości Grincha czułem, jakbym był świadkiem powrotu starego znajomego. Ulubionego aktora, który po wielu latach nieobecności postanowił raz jeszcze pojawić się na ekranie w swojej najlepszej, ikonicznej roli. Niestety, fragmentów tych nie ma zbyt wiele. Wszystkie pojawiają się w pierwszej połowie filmu, kiedy to Grinch udaje się do miasteczka w celu uzupełnienia zapasów jedzenia na zimę. To właśnie podczas tej ryzykownej eskapady zielony (anty)bohater niszczy nieletniemu Ktosiowi śnieżnego bałwana albo zrzuca z wysokiej półki powidła, których wcześniej próbowała uporczywie dosięgnąć niziutka klientka. Dla każdego fana Grincha te sceny to prawdziwa gratka.
Dubbing
W wersji anglojęzycznej głosu Grinchowi użyczył sam Benedict Cumberbatch. Bazując na materiałach promocyjnych oraz recenzjach amerykańskich krytyków (nie zawsze pozytywnych, ale nieomal zawsze zachwalających udział Cumberbatcha), mogę stwierdzić, że brytyjski aktor poradził sobie ze swoim zadaniem znakomicie. A jak spisała się polska ekipa pod egidą studia Start International Polska? Wcale nieźle. Protagonistę zagrał jeden z najbardziej rozpoznawalnych aktorów głosowych w Polsce – Jarosław Boberek, który ma na swoim koncie tak ikoniczne kreacje jak Król Julian czy Kaczor Donald. I tym razem bezkonkurencyjny „król dubbingu” stanął na wysokości zadania. Grincha w jego interpretacji słucha się świetnie, a co najważniejsze, nie ma się poczucia, że za mikrofonem siedzi lemur z Madagaskaru czy disneyowski kaczor.
Muzyka
W tym momencie przechodzimy do mniej pozytywnej części tej recenzji. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego twórcy Grincha nie wykorzystali świetnego motywu muzycznego, który pojawił się po raz pierwszy w kreskówce z 1966 roku. Dlaczego musieli przerobić wspaniały utwór You’re A Mean One, Mr. Grinch na współczesną modłę, czyli obrzydliwe nijaką wersję hip-hop wykonywaną przez Tylera, The Creator? Jest to zabieg zupełnie niepotrzebny. W materiałach promocyjnych, tj. zwiastunach, pojawiał się przecież oryginalny motyw muzyczny, zapowiadający nostalgiczny powrót do przeszłości. Kiedy już na samym początku, podczas ekspozycji postaci Grincha, usłyszałem z głośników na sali kinowej zmodernizowaną wersję tej piosenki, to poczułem się przez twórców z Illumination zwyczajnie oszukany. Nie tak to miało wyglądać i brzmieć. Nie tak się umawialiśmy.
Niemniej trudno mi powiedzieć, że seans Grincha był dla mnie doświadczeniem nieprzyjemnym. Z powodu tych kilku fragmentów, które pozwoliły mi choć na sekundę poczuć w sobie raz jeszcze niespełna dziesięcioletniego chłopca, cieszę się, że nowa wersja powstała. Cieszę się również dlatego, że dzięki niej kolejne pokolenie dzieci będzie miało okazję zapoznać się z historią zielonego stwora, który postanowił ukraść wesołym Ktosiom Boże Narodzenie. Być może zachęcony kinowym seansem jeden ze szkrabów sięgnie pewnego dnia po film Rona Howarda albo animację z 1966 roku, a to byłby już ogromny sukces.