NIE MA BOGA, BO OBOK KSIĘŻYCA JEST PUSTO. Analiza „Siódmej pieczęci”

Podobne wpisy
Kolejne problemy to m.in. niekonsekwencje logiczne wynikające prawdopodobnie również z montażu, a może i z braku możliwości dokręcania niektórych ujęć. Na przykład pościg kowala za żoną w lesie kończy się nagle koło wozu Jofa, a scenę wcześniej uciekają w zupełnie innym kierunku. Albo jakim sposobem, podróżując na koniu, Antonius jest w stanie układać szachownicę? W czasie postojów często widzimy, że nad nią siedzi i rozmyśla, a podczas jazdy na koniu wcale nie trzyma jej jak kelner tacę z kieliszkami. Gra ze śmiercią wciąż się toczy. Układ figur się zmienia. Czy rycerz ma aż tak dobrą pamięć, czy może zaczarowane szachy same pamiętają rozłożenie pionków? Dodajmy do tych niekonsekwencji jeszcze sztucznie zamarkowaną grę Jofa na lirze oraz dość nieudolnie symulowany zmierzch. Rozumiem, że w filmie czarno-białym nie jest łatwo tak zagrać światłocieniem, żeby uzyskać symulację nisko zawieszonego słońca, ale w Siódmej pieczęci tego wyraźnie cieniującego, chociaż rozproszonego, światła w ogóle nie widać. Zmierzch wygląda jak pochmurny dzień.
Trudno zliczyć wady techniki produkcji Siódmej pieczęci, chociaż to film treściowo doskonały, a może raczej nagrane na taśmę idealne przedstawienie. Do jego zrozumienia Bergman wymaga od widza otwartego i elastycznego umysłu, który umie odczuwać i interpretować takie emocje, jak strach i radość, a przy tym nie delektuje się każdym z nich z osobna. Takie umysły z pewnością posiadają członkowie grupy Monty Python, którzy w jednej z ostatnich scen produkcji Sens życia wg Monty Pythona wykorzystali motyw bergmanowskiej Śmierci tańczącej wraz ze snującymi się za nią ofiarami. Była też jeszcze nominacja do Złotej Palmy w 1957 roku i Nagroda Specjalna Jury.
Bergman wyciągnął niepokojące wnioski wobec naszego świata. Większość ludzi ukrywa się przed najtrudniejszymi pytaniami. Chowa po kątach jak dzieci zagonione do odbycia kary za zjedzenie o kilka cukierków za dużo. Współczesne społeczeństwo przybrało taki kształt, że teraz wszyscy posiadamy możliwość bycia „z tyłu”, za jakąś elektroniczną kotarą (przebranie aktora Jofa). Z drugiej strony, jakby na przekór dobrowolnemu odsłanianiu się wirtualnie, zatracamy naturalną świadomość, że ten z przodu, nasz podglądacz, zawsze będzie kimś obcym. Nie doświadczymy zmysłami ciężaru, który sprawia mu jego zad, a może i myśl o śmierci czy też sama śmierć, kiedy już przyjdzie. Fakty z codziennego życia to potwierdzają. Śmierć na ekranie nas podnieca, a na ulicy, namacalnie obok, odstrasza. Najlepiej dla nas, gdyby inni umierali za parawanami, bo tak się obawiamy końca życia, że nawet na czyjś terminalnie chory tyłek nie umiemy spojrzeć bez mdłości i powodującego je lęku.
Śmierć w Siódmej pieczęci ukrywa twarz, bo chce podsłuchać myśli rycerza. Oznacza to jedynie, że nic o nim nie wie, więc nie ma pewności również, co o niej myśli człowiek. On jednak zazwyczaj nie pyta, więc żyje w mentalnym ukryciu. Przez to nie może rozpoznać, kim jest, a także przestać się bać śmierci. Koło zostaje domknięte.
Z kolei nasze „z tyłu” dostępne jest wyłącznie dla kogoś, kto nie jest nami. Ten ktoś przeżywa te same udawane katusze co my, spoglądając na nasz koniec, podczas gdy my musimy go przeżyć naprawdę. To wcale nie jest paradoks, ale logiczne i bezpieczne rozwiązanie. Śmierć nie jest na pokaz, sprzedaż ani udostępnienie na Facebooku. Nie poznamy innych śmierci prócz naszej. To najintymniejsze doświadczenie, którym nie umiemy się podzielić. Musimy stworzyć sobie obraz naszego strachu. I wtedy go nazwiemy albo Siódmą Pieczęcią, albo Bogiem.