NIE MA BOGA, BO OBOK KSIĘŻYCA JEST PUSTO. Analiza “Siódmej pieczęci”
Reżyser celnie wykorzystał postać Śmierci, celowo ubierając ją w ludzką, białą twarz, a nie trupią maskę. Z taką postacią łatwiej się widzowi zidentyfikować niż w przypadku np. Johnny’ego Blaze’a (trupia czaszka Ghost Ridera) lub Golluma (Władca pierścieni, Hobbit). To oczywiście współczesne przykłady z wykorzystaniem niewyobrażalnych dla kina lat 50. XX wieku efektów specjalnych. Przypomnijmy sobie jednak film znacznie bliższy czasowo Siódmej pieczęci, chociaż o zupełnie innej wymowie. Znana na całym świecie postać Fantomasa (Jean Marais) nosiła gumową maskę. Dobrze, że nie grała w produkcji wymagającej skomplikowanej mimiki, bo inaczej niewiele mogłaby wyrazić. Natomiast Śmierć (Bengt Ekerot) nie ma tego problemu. Gra swoją wypudrowaną na biało twarzą, symbolizując jednocześnie zarówno ludzką nieświadomość, jak i skłonność do powodowania destrukcji. Próbuje zwieść rycerza, ponieważ chce również śmierci jego towarzyszy. Krzyżowiec w porę sobie to uświadamia.
W bergmanowskiej śmierci nie ma ideologii. Antonius męczy się na próżno, gdyż Śmierć nie posiada świadomości. Ona JEST, a to bycie jest zgodne z naturą, chociaż znienawidzone przez kulturę i cywilizację. Najbardziej unieszczęśliwiającym człowieka uczynkiem jest tworzenie symboliki z faktów, które z powodu swojej nieznanej jeszcze naukowo struktury i treści wydają się przekraczać rozum i aktywizować potrzebującą Boga wyobraźnię. Czarownicę w filmie spalili ludzie, bo inni ludzie stwierdzili, że nią jest, a jeszcze inni, że bycie nią jest sprzeczne z wolą Najwyższego… Ludzie, ludzie, ludzie, ludzki, zniewolony rozum…
Teatralne kino
Siódma pieczęć to film dwóch aktorów. Jeden z nich (Max von Sydow) dzięki Bergmanowi zrobił światową karierę. Drugiemu (Bengt Ekerot) się to nie udało. Paradoksalnie śmierć szybko go dopadła. Do pozostałych ważnych postaci zaliczyć trzeba jeszcze giermka Jönsa, lecz gra wcielającego się w niego Gunnara Björnstranda nie zachwyca. Nie można odmówić mu teatralnego kunsztu, pracy twarzą i ciałem w wyrazisty sposób. Jednak dla człowieka oceniającego tę rolę z punktu widzenia kogoś żyjącego prawie w latach 20. XXI wieku ta aktorska emfaza przypomina raczej konkurs recytatorski, a nie rolę w poważnym filmie. Miejscami robi się tak poważnie, że chce się śmiać, podczas gdy bohaterom coraz bardziej nie do śmiechu, zwłaszcza w dramatycznie rysującym ich twarze świetle.
Gdyby oceniać film Ingmara Bergmana pod względem technicznym, to najodpowiedniejszą oceną byłaby, powiedzmy, trójka. Kamera pracuje zbyt statycznie, szwankuje montaż. Montażysta chyba nie mógł się zdecydować, czy montować na „twardo”, czy na „miękko”. Koronnym przykładem kulejącego lepienia taśmy w Siódmej pieczęci jest ujęcie ściętego pnia i wchodzącej na niego wiewiórki. Zwierzę pojawia się po zauważalnym dla oka skoku przeciętego filmu i na znacznie ciemniej oświetlonym pniu, mimo że teoretycznie to ten sam pień. Nienaturalny skok występuje również chwilę wcześniej, gdy Śmierć, ścinając drzewo z Jonasem i ledwo co naruszając przy tym korę, w ułamku sekundy powala gruby pień. Co do innych niewprawności montażowych, to generalnie można stwierdzić, że zbyt często pojawiają się nienaturalnie szybkie przejścia między scenami, niejednokrotnie burząc klimat tej właśnie ciętej. Sytuacja taka ma miejsce np. między spowiedzią Antoniusa a sceną, w której giermek Jöns popija wraz z malarzem Albertusem. Przydałoby się więcej oddechu. Kiedy ma się zamiar dokonać zmiany lokacji i ładunku emocjonalnego w kolejnych cięciach, warto dać szansę tym kończącym się scenom odpowiednio wybrzmieć w głowie widza.