Naprawdę UDANE filmy „pod Oscary”, które NIE DOSTAŁY nagrody Akademii
Wdowy
Trudny jest los żon zmarłych gangsterów. Pomijając samą tragedię w postaci śmierci partnera, nagle zostają bez grosza przy duszy, policja wali do ich domów drzwiami i oknami, a na dodatek byli współpracownicy upominają się o spłatę długów. Pozostaje tylko… wziąć sprawy w swoje ręce i wykonać zaplanowany skok za nich. Steve McQueen porwał się z motyką na słońce i w ramach heist movie postanowił pożenić ze sobą najróżniejsze gatunki. Mamy tu i motywy z kina gangsterskiego, i wątki polityczne, i napięcie rodem z thrillera, a także podszyte nagłą stratą dramaty pozostawionych na pastwę losu kobiet. I z zadania wyszedł obronną ręką, tworząc niełatwe w odbiorze, ale skrupulatnie zaplanowane, niezwykle złożone i świetnie zagrane (Viola Davis jak zwykle króluje, jednak Elizabeth Debicki wcale nie ustępuje jej kroku) widowisko, w którym największym rozczarowaniem jest jednak ostatni skok. Niestety w jego przypadku wychodzi na jaw, że McQueen lepiej czuje się w inscenizowaniu napiętych scen rozmów niż akcji. Zaś producenci za rozczarowanie z pewnością uznają brak oscarowych nominacji, które przy takiej obsadzie i aktualnym społecznie temacie wydawały się pewne.
Nazywam się Dolemite
Przymierzany do oscarowego wyścigu biopic opowiadający o kontrowersyjnej postaci Rudy’ego Raya Moore’a miał być (i był) aktorskim odkupieniem Eddiego Murphy’ego po długich latach grania po linii najmniejszego oporu. Główny bohater to ciekawa postać – początkowo jako komik nie odnosił większych sukcesów, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że był w swoim fachu pogardzany. Zwycięstwo zaliczył dopiero (chociaż łatwo udowodnić, że wyłącznie komercyjne), gdy postanowił wykreować sceniczną personę Dolemite’a, a następnie oprzeć na niej pełen akcji i niewybrednego humoru film. Dzisiaj Moore’a postrzega się jako przedsiębiorczego faceta, który zauważył deficyt na rynku i odpowiednio go zmonetyzował, jednak sama produkcja koncentruje się na motywie odnalezienia siebie i samospełnienia. Jej głównemu przesłaniu stwierdzającemu, że nigdy nie jest za późno na realizację życiowych aspiracji, trudno nie przyklasnąć. Szkoda tylko, że kampania skupiona na promowaniu roli Eddiego Murphy’ego zawiodła i w ostatecznym rozrachunku nie doczekał się upatrywanej nominacji.
Słodziak
Shia LaBeouf chyba nigdy nie przestanie być obiektem skandalów w Hollywood. Choć wydawałoby się, że pewne furtki w swoim życiu regularnie zamyka, to co jakiś czas słyszymy o kolejnych wybrykach zawodowych czy problemach w sferze osobistej. Podobne nadzieje wiązano ze Słodziakiem – zważywszy na to, że był to autobiograficzny dla aktora i scenarzysty projekt, miał mu on pomóc w przepracowaniu traum i staniu się lepszym człowiekiem. Czy tak się stało, nie da się jednoznacznie ocenić, jednak z całą pewnością możemy powiedzieć, że wyszedł z tego przynajmniej dobry film. Największe zasługi przypisałbym zaś reżyserce Almie Har’el, której artystyczne oko ratowało czasami zbyt deklaratywne i dosłowne dialogi LaBeoufa, oraz Noahowi Jupe’owi, odtwórcy głównej roli w wieku dziecięcym, który wykazał się niesamowitą aktorską subtelnością i psychologicznym zrozumieniem zarazem. Kiedy trzeba, odpowiednio się uzewnętrznia, ale przez większość czasu gra oczami, z miejsca kupując naszą sympatię swoją niewinnością. Pomimo ciekawego tematu i głośnych nazwisk w obsadzie film pojawił się tylko na mniejszych rozdaniach nagród.
Widzieliście powyższe filmy? Co o nich myślicie? Co jeszcze dodalibyście do listy? Dajcie znać w komentarzach!