NAZYWAM SIĘ DOLEMITE. Spektakl EDDIEGO MURPHY’EGO
To opowieść o Tommym Wiseau XX wieku, wielkim ekscentryku wywodzącym się z najbiedniejszych dzielnic. Rudy Ray Moore, z początku persona non grata, zapragnął zrobić karierę w każdej gałęzi szeroko pojętej kultury. Był komikiem, piosenkarzem, muzykiem, następnie zamarzył o nakręceniu swoistych filmowych klasyków. W historii zapisał się jako jeden z ważniejszych twórców kina blaxploitation (niskobudżetowego nurtu opierającego się na dynamice muzyki soul i funk, zakorzenionego w hermetycznym środowisku etnicznym Afroamerykanów, jednak kultowego również wśród innych grup społecznych). Nazywam się Dolemite niczym The Disaster Artist opowiada o powstawaniu wymarzonej laurki głównego bohatera, produkcji Dolemite (1975), tak stereotypowo nieskładnej, tak oburzającej i skrajnej, tak szokującej wszelaką krytykę, że prędko zyskała miano przebojowej i do dzisiaj adorowana jest na całym świecie. Ta energiczna opowieść o wierze w siebie i we własne przekonania ukazuje nam, jak ważne są nie tylko rozum i łut szczęścia, ale i wrząca pasja przebijająca się z naszego pierwotnego ja.
Eddie Murphy powraca świeży i autentyczny jak dawniej, rozentuzjazmowany niczym w Gliniarzu z Beverly Hills. Bije od niego ciepło, niesfałszowana energia zarażająca widza optymistycznymi wibracjami, nakazująca klaskać w rytm ówczesnej muzyki Afroamerykanów. Ten niezwykły występ aktorski od początku buduje postać Moore’a, osobliwej postaci pragnącej podbić świat show-biznesu. Nie pożąda tylko pieniędzy i nieskalanej sławy, pragnie być również uwielbiany za to, co robi, chce, by jego “sztuka” zawładnęła sercem każdego obywatela Stanów Zjednoczonych. Dzięki swoim zwariowanym pomysłom i egzotycznym, wyuzdanym pozom staje się jedną z bardziej rozpoznawalnych czarnoskórych postaci tego okresu. Aby wspiąć się szczebel wyżej, namawia przyjaciół do nakręcenia filmu, opus magnum mającego pomóc mu osiągnąć wymarzony cel. Przed nimi trudne, aczkolwiek satysfakcjonujące zadanie – bez jakiejkolwiek wiedzy muszą nakręcić coś więcej niż film, dzieło stworzone z miłości do kina, kiczu, komedii, a zwłaszcza życia. Oni kochają życie, chcą czerpać jak najwięcej z każdego dnia; traktują je jak najlepszą zabawę, bo dlaczego by nie, skoro każdy poranek jest wystarczającym pretekstem do zrobienia czegoś pociągającego.
Wyszukaną dynamikę filmu budują fenomenalne role poszczególnych nazwisk. Jest ich wiele, a każdy będzie miał do dodania swoje trzy grosze, które jedynie dopełnią kolorystycznej atmosfery całego filmu. Wspomniany Murphy, kąśliwy Wesley Snipes (po więziennej odsiadce powraca do grania z prawdziwego zdarzenia!), wiecznie jowialny Craig Robinson (twórcy podłapali jego przesympatyczne muzyczne wstawki z Brooklyn 9-9 i dają mu możliwość przedstawienia swojego wokalnego talentu), wciąż rozradowany Chris Rock i znany fanom sitcomów Keegan-Michael Key tworzą kolaż całkiem barwnych i ładnie napisanych postaci, a ich solidne występy nadają całości dziarski pazur. Grając autentyczne osoby, przybliżają widzowi nie tylko pewien cudaczny etap z historii kina, ale i sam proces tworzenia niskobudżetowej produkcji. Obskurny plan, kamera, akcja – te hasła towarzyszą bohaterom, a ciągłe cięcia i wymyślne dopełnienia scenariuszowych luk w obrazowy sposób ilustrują unikatowość zdarzenia, jakim było kręcenie Dolemite.
Ważną rolę odgrywa w tym sprawnie napisany scenariusz, który nie boi się przyśpieszać, ale i nie zamierza spowalniać. Intuicyjnie (wraz z reżyserią Craiga Brewera) prowadzi nas przez następne etapy z życia ikony popkultury, porządnie wprowadza w świat przedstawiony, a do tego nie pragnie przemycać jakichkolwiek haseł polityczno-społecznych. To czysta, obiektywna biografia będąca hołdem dla całego nurtu blaxploitation, nie tylko urzeczywistniająca legendę o Moorze, ale i zachęcająca do zapoznania się z gatunkiem filmowym, który swój rozkwit przeżywał w latach siedemdziesiątych. I chociaż podczas seansu towarzyszy nam nieustanne poczucie bajkowości, wynika ono z jego muzycznego i tanecznego temperamentu. Poszczególne sceny ociekają witalnością i wigorem, a wszystko dzieje się w tempie rozśpiewanej kultury etnicznej, w rytmie żwawych intonacji i uduchawiających tekstów czarnoskórych wirtuozów.
Nazywam się Dolemite to niewątpliwe zaskoczenie na Netfliksie, ale przede wszystkim kino zrodzone z tego, co w sztuce filmowej najlepsze – twórczej pasji i aktorskiej energii. Nie bójmy się marzyć i wierzyć w cuda, bo fantazje nie gryzą, a potrafią się spełnić i miło zaskoczyć. Najnowszy film z Eddiem Murphym to zatem dość grzeszna laurka dla życia – płynące z tego obrazu wartości są przecież ponadczasowe.