NAJLEPSZE SOUNDTRACKI CZERWCA 2018. Picasso, Don Kichot i dinozaury
Kolejny miesiąc za nami, a wraz z nim całe morze głośnych pozycji soundtrackowych. Zdecydowanie było czego słuchać przez te trzydzieści dni. Ale czy było warto? Ten przyjemny obowiązek bierzemy na siebie, prezentując poniżej dyszkę tych najbardziej godnych uwagi pozycji w muzyce filmowej wydanej w czerwcu. Układ alfabetyczny.
Człowiek, który zabił Don Kichota i kompozycja Roque Bañosa otwierają ten skromny ranking. Nieco ponad godzina materiału to odrobinę za dużo w oderwaniu od tego (cudem ukończonego) filmu, na którego polską premierę wciąż czekamy. Ale warto przeboleć tych kilka słabszych i/lub bardziej ilustracyjnych momentów. Dla efektownych rytmów flamenco, atrakcyjnych taktów hiszpańskich gitar, romantycznego nastroju jakby z innej epoki oraz zawsze działających na emocje chórów – w tym wypadku dość oszczędnych, dostojnych. To muzyka wielu ciekawych odcieni, do niejednokrotnego smakowania.
Lorne Balfe i jego ilustracja do serii National Geographic Geniusz: Picasso pozostają w podobnych klimatach dobrej, miejscami naprawdę nieskrępowanej i pomysłowej zabawy nutami. Świetny jest tu zwłaszcza temat przewodni na saksofon, który otwiera ten godzinny albumik. To główny, ale nie jedyny highlight całej oprawy, w której już do końca swoisty luz i niezwykła radość twórcza mieszać się będą z bardziej refleksyjnymi, nastrojowymi czy wręcz smutnymi momentami. Zawsze jednak równie udanymi, podobnie atrakcyjnymi dla ucha. Słychać w tym wszystkim echa dawnej twórczości nieodżałowanego Michaela Kamena, ale też i na przykład klimaty Pokuty Dario Marianellego. Słowem: warto.
Iniemamocni 2 wrócili, wrócił też Michael Giacchino na stanowisko kompozytora. Jego muzyka do pierwszej części to już taki współczesny klasyk napisany na modłę kina szpiegowskiego lat 60., swingu i jazzowego mistrza Johna Barry’ego. Sequel oczywiście kontynuuje ten styl muzycznej narracji, jednocześnie wydając się jeszcze bardziej przebojowy, większy. To dobre słowo zwłaszcza w kontekście samego albumu, który wraz z kilkoma utworami bonusowymi wykonywanymi a capella i piosenkami na cześć animowanych superbohaterów sięga ponad siedemdziesięciu minut. Ta długość może przerażać, czyniąc z tej pozycji zdecydowanie ofertę nie na raz, ale przynajmniej na kilka posiedzeń. Nie jest to przy tym czas stracony, a przytłaczająca prezentacja w niczym nie ujmuje samej muzyce – niezwykle żwawej, lotnej oraz elastycznej jak jedna z głównych postaci filmu. To solidna dawka wspaniale rewiowego grania, łączącego w sobie dziecięcą wesołość i profesjonalną dojrzałość. Absolutnie rekomendowane.
Jeszcze dłuższy (aż 80 minut!) i o wiele potężniejszy wydaje się Jurassic World: Upadłe królestwo, również od tego samego maestro. Tutaj Giacchino wchodzi w buty Johna Williamsa i znowuż nie czyni tego po raz pierwszy. Czuje się zatem jak w domu, co wychodzi na dobre samej muzyce – niemającej może startu do oryginalnego filmu z tej serii, lecz jednocześnie nieprzynoszącej wielkiemu mistrzowi ujmy. Są więc stare, dobrze nam znane motywy, które uzupełnia gama zupełnie nowych. Jest moc, jest nastrój, jest siła, jest dramaturgia, a co za tym idzie, jest także tradycyjna melodyka, która nawet te najbardziej zależne od ruchomego obrazu fragmenty pozwala w miarę gładko przetrawić także poza filmowym terenem. Czyniąc długą historię krótką: to idealna pozycja dla wszystkich fanów rozbuchanych blockbusterów z odpowiednio monstrualnych rozmiarów oprawą na modłę starego Hollywood.
Znamienne, że kobiece Ocean’s 8 otrzymało podkład od mężczyzny. Szczęśliwie Daniel Pemberton to obecnie gwarancja jakości, zatem nie ma tu mowy o chybionym wyborze lub nieudanej muzyce. Wręcz przeciwnie – polot tej pracy porównać można do poprzednich ilustracji tej serii, autorstwa Davida Holmesa. Pemberton podtrzymał radosną atmosferę wielkiego skoku z energią brzmienia retro oraz pewną namiastką tajemnicy. Dość napisać, że ten trwający ponad godzinę soundtrack nie nudzi ani minuty, a jego poszczególne utwory zarażają energią i porywają zawadiackością. Do pełni szczęścia zabrakło tylko jakichś chwytliwych piosenek, które ubarwiały przecież wszystkie poprzednie części Ocean’s. Lecz i bez nich mamy do czynienia z mocno imprezową pozycją, która solidnie poprawia nastrój.