NAJGORSZE filmy SCIENCE FICTION 2022 roku
Najlepsze filmy SF już znacie. A to lista tych, które według mnie szybko odejdą w zapomnienie. Bo mają ewidentne problemy. Jedne aspirowały do czegoś większego, a potknęły się o własne nogi. Sygnowane są w dodatku znanymi nazwiskami. Drugie wywodzą się z kina klasy B, ale nadmiar kiczu je przytłoczył. Tak czy inaczej, oto pięć najbardziej rozczarowujących seansów science fiction 2022 roku.
„BigBug”
Jean-Pierre Jeunet to z pewnością nazwisko, obok którego nie da się przejść obojętnie. Francuski reżyser dostarczył nam w swojej karierze sporo niezapomnianych tytułów, wywodzących się z SF. Czwarty Obcy to moja grzeszna rozkosz i film, który z każdym rokiem udowadnia, że powrót to może nie był najlepszy, ale przynajmniej nie był przegadany, przeintelektualizowany, jak nowe pomysły Scotta. Miasto zaginionych dzieci można z kolei uznać za małą perełkę i film obdarzony charakterystycznym klimatem. Francuz ma swój styl, ma swoje specyficzne poczucie humoru, które z reguły zamienia w czarną komedię. Najwyraźniej taki był też pomysł na BigBug, który miał w sposób satyryczny odnosić się do współczesnego społeczeństwa i je komentować. Coś chyba jednak poszło nie tak, jak pójść powinno. Albo zabrakło pieniędzy, bo realizacyjnie film mocno trąci myszką, przypominając jakiś telewizyjny teatrzyk albo odcinek Świata według Kiepskich. Żarty są tu jednak wyjątkowo czerstwe, a metafory wyjątkowo przebrzmiałe, jakby ugrzęzły w latach 80. Ten film trochę wygląda tak, jakby przeleżał w szufladzie reżysera trzy dekady i z racji okazji, jaką jest łatwość Netflixa w finansowaniu wszystkiego jak leci, Jeunet poczuł chęć ponownego zaprezentowania swoich umiejętności. Udając przy tym, że tworzy się coś mądrego. Szkoda tylko, że cierpi na tym widz, patrzący na BigBug przez pryzmat poprzednich dokonań reżysera i niedostrzegający w filmie nawet pierwiastka jego dawnej wielkości.
„Jurassic World: Dominion”
Sponsorem tego zestawienia powinien być właśnie Colin Trevorrow, bo za to, w jak odległe obszary beznadziei skierował finalnie tę serię, powinien ponieść karę. Mam nadzieję, że wielkie studia nie będą już powierzać mu tak wielkiej odpowiedzialności, bo najwyraźniej nie odrobił swojej pracy domowej. Tytuł filmu, który sugerował dominację, który zwiastował potężne uderzenie gadziej energii i zwieńczenie requelowego cyklu przytupem tyranozaura, okazał się wybiegiem dla wszystkiego i wszystkich, tylko nie dla dinozaurów. Podstarzali aktorzy grają tu swoje kwestie wyraźnie na ślepo, jakby improwizując, niespecjalnie przejmując się efektem końcowym. Ci z kolei, co mają dawać świeżość, czyli aktorzy skupieni wokół Chrisa Pratta, także grzęzną w powtarzalności. Wątek fabularny? Szczerze mówiąc, już go nie pamiętam, bo był tak nijaki i tak nieistotny, jak wszystko, co się wokół tego filmu kręci. Efekty specjalne? Może i są przyzwoite, ale co mi po nich, jeśli nic, co na ekranie się dzieje, mnie kompletnie nie obchodzi. Spalić, zaorać, zapomnieć. Przy tym filmie ta osławiona trzecia część pierwotnej trylogii urasta do miana arcydzieła.
„Moonfall”
Nie powiem, żebym po Emmerichu spodziewał się wybitnego kina. Taka etykieta nigdy do niego nie pasowała. Ale był czas, gdy niemiecki reżyser z powodzeniem tworzył wielkie widowiska, które choć skąpane były w konwencjonalnej problematyce, to jednak potrafiły angażować i zachwycać swoim rozmiarem. Wydaje się jednak, że Emmerich „przeskoczył już rekina” (stosując terminologię serialową), bo po tym, jak nakręcił filmy o końcu świata, jawnie daje do zrozumienia, że coś się w nim skończyło i nie potrafi już drugi raz nakręcić tego samego równie przekonująco. W Moonfall wymyśla zatem, że na głowę zrzuci nam sam Księżyc, by ponownie pobudzić uwagę. Wychodzi z tego jednak ciężkostrawne kuriozum, które za nic ma inteligencję widza, a i w warstwie wizualnej pozostawia wiele do życzenia. Emmerich niejednokrotnie żywił się teoriami spiskowymi w swoich filmach, ale najwyraźniej czasy zmieniły się na tyle, że nikt już nie chce widzieć w nich powagi, ani tym bardziej się z nich śmiać. Szkoda czasu.
„Projekt Adam”
Gdy zobaczyłem jedno ze zdjęć promocyjnych filmu, na którym Ryan Reynolds widnieje z trzymanym w ręku przedmiotem przypominającym miecz świetlny, zażartowałem pod nosem, że chyba nadchodzi film, w którym Reynolds zagrał, bo myślał, że bierze udział w nowych Gwiezdnych wojnach, ale coś poszło nie tak. I miałem rację. Coś tu faktycznie poszło nie tak, bo ten film od samego początku komunikuje się z widzem tak, jakby coś udawał. Cały motyw podróży w czasie jest oparty na tak wyświechtanych schematach gatunku, że może wywołać wrażenie jedynie na moim sześcioletnim synu, który zasad science fiction kompletnie nie zna, a już tym bardziej teorii względności Einsteina. Reynolds w dodatku jest już męczący w ogrywaniu po raz wtóry Deadpoola. Męczy mnie to jego katowane do wyrzygania pseudozabawne emploi. Projekt Adam mnie znudził, zirytował, miałem ochotę zakończyć seans po pierwszych kilkunastu minutach, ponieważ wnet zdałem sobie sprawę, że nie ma tu żadnych tajemnic i innych punktów zaczepienia.
„Wifelike”
Każdego roku do mojego zestawienia niechlubnych produkcji SF trafia przedstawiciel czystego kina klasy B. Jakby nie patrzeć, to właśnie w tej sferze głębokiego kiczu da się znaleźć produkcje, które najbardziej kpią sobie z widza. Wiflike to prawdziwa perełka w tym zakresie. Chciałem użyć jako opis tego filmu zwykłą, wymowną emotikonę przedstawiającą uśmiech, co miałoby zastąpić słowa opisujące uśmiech politowania, jaki utrzymywał się na mojej twarzy podczas tego filmu, ale cóż, może jednak rozwinę myśl. Dość powiedzieć, że to film o kobiecych androidach, które można sobie kupić na życzenie. Wiflike to najgorsze, co mogło się przytrafić postępującej feminizacji kina. Jeśli reżyser James Bird chciał w jakiś sposób pokazać krzywdę, zaszufladkowanie, protekcjonalne traktowanie kobiet i nakreślić jakieś pobudzające myślenie przesłanie, to muszę przyznać, że osiągnął raczej efekt odwrotny od zamierzonego. Według mnie ten film tak mocno kipi przerysowanym, samczym postrzeganiem kobiety jako kopulacyjnej dziury, że wszelkie zabiegi chcące odwrócić to wrażenie w widzu wychodzą raczej niezręcznie i niewiarygodnie. Ten film to kpina, kpina z kobiet, szowinistyczna bzdurka, będąca, jak by nie patrzeć i co trudno ukrywać, obrazem podświadomych marzeń mężczyzn, skutecznie zresztą wypieranych. Ja się ubawiłem podczas seansu (choć to nie jest komedia), ale jestem pewien, że oglądając ten film z żoną, siostrą, matką, współpracownicą być może reakcje nie byłyby już tak wesołe.
BONUS: „Wszystko wszędzie naraz”
Podchodziłem do niego na dwa razy. Miałem niemały problem z tym filmem. Ewidentnie roztacza on sporo pozytywnej energii wokół siebie i z pewnością, za sprawą charakterystycznego dynamizmu, nie należy on do widowisk nudnych. Inna sprawa, że od tego niesłabnącego tempa bardzo łatwo o zawrót głowy. Największy problem tego filmu rozsadza się w braku umiaru. Owszem, wypada mu oddać sprawiedliwość, bo to film wyjątkowo błyskotliwie zrealizowany pod względem stylistycznym, a taki montaż to zakrawa tu na rzemieślnicze mistrzostwo. Na poziomie metafor, przesłań i aktorskich kreacji także jest tu sporo świeżości i zaskoczeń. Natomiast będąc szczerym najbardziej, jak się da, Wszystko wszędzie naraz to wedle mnie kolejny krzykliwy film, ślizgający się na popularnych modach (multiwersum), który wykorzystując ich melodię i rytm, tworzy do nich onieśmielający teledysk. Trwa on jednak za długo i jest zbyt przytłaczający. Zalatuje tu filmową grafomanią – chęci były, pomysł też, ale problem dostrzegam w gospodarowaniu tym wyjściowym potencjałem.