Człowiek katastrofa. 5 NAJLEPSZYCH filmów ROLANDA EMMERICHA
Można o Emmerichu mówić różne rzeczy, ale nie to, że jest wyznawcą minimalizmu. Stanowi bowiem dokładną jego odwrotność. Nie bez powodu przyległ do niego przydomek Master of Disaster, czyli mistrza katastrof, bo to właśnie ekranowa rozwałka stała się jego znakiem rozpoznawczym. Kilka dni temu premierę miał Moonfall, kolejny wysokobudżetowy film katastroficzny w dorobku niemieckiego reżysera. Warto przy tej okazji wypunktować najlepsze dokonania w karierze tego twórcy, by zwrócić uwagę, że jego filmografia nie tylko taką tematyką stoi.
Gwiezdne wrota
Kompletnie nie dziwi mnie fakt, że po sukcesie kinowych Gwiezdnych wrót tytuł ten rozwinął się do rozmiarów franczyzy. Powstał bowiem szereg kontynuacji, przybierających postać przeróżnych oblicz popkultury – fani filmu mogli poznawać uniwersum Gwiezdnych wrót zarówno dzięki kolejnym filmom i serialom, ale też komiksom, książkom i grom komputerowym. Emmerich co prawda odciął się od tworzonego na jego podwalinach świata, ale według mnie bardzo jasno dowodzi to, iż film z 1994 roku był w stosunku do ówczesnego SF dalece nieszablonowy. Przypomnijmy, że rzecz tyczy się tajemniczego portalu w kształcie ogromnego pierścienia, który stanowi przejście do innego miejsca we wszechświecie. Gdy dodamy do tego kapitalne role Jamesa Spadera i Kurta Russella, brawurową oprawę wizualną i bardzo oryginalny, jedyny w swoim rodzaju klimat, w którym kontakt z obcymi odbywa się w scenerii starożytnego Egiptu, otrzymamy wzorcowe kino science fiction, pełniące rozrywkową funkcję.
Anonimus
Jestem pewien, że gdybyście obejrzeli Anonimusa, nie wiedząc, kto za tym filmem stoi, bardzo byście się zdziwili, że na liście płac znajduje się nazwisko Rolanda Emmericha. Jest to bowiem totalne zaprzeczenie tego, do czego przyzwyczaił nas niemiecki reżyser w swojej karierze. Na podstawie scenariusza Johna Orloffa Emmerich tym razem postanowił zrealizować klasyczne kino kostiumowe i wyszedł z tej próby obronną ręką. Być może tym, co ostatecznie przekonało go do podjęcia ryzyka, był bardzo intrygujący, żeby nie powiedzieć obrazoburczy, pomysł wyjściowy. Oto bowiem zostaje nam zasugerowane, że William Szekspir mógł nie pisać samodzielnie swoich sztuk. To dlatego, że niejaki Edward de Vere, arystokrata z zapędami artystycznymi, nie może publikować dzieł pod swoim nazwiskiem, dlatego woli pisać jako ghostwriter. Pewnie mało w tym prawdy, ale nie w tym rzecz. Sama sugestia wystarczy nam do zafascynowania się tematem i zastanowienia, ile z tego, co myślimy, że wiemy, jest faktem, a ile fikcją. Film jest bardzo dobrze zagrany, bardzo dobrze poprowadzony fabularnie, rozwija intrygę sensownie. Eksperyment twórczy Emmericha się powiódł.
Pojutrze
Nie mogło być tak, że na liście pięciu najlepszych filmów w dorobku Rolanda Emmericha nie zostanie umieszczony żaden film katastroficzny. Niemiec w mój gust najbardziej trafił filmem Pojutrze. Może nie jest to kino najwyższych lotów, może jest w dużej mierze sztampowe, ale według mnie od początku do końca dotrzymuje składaną na wstępie obietnicę. Uwielbiam te spektakularne sceny wielkich fal zalewających Nowy Jork w rytmie pobrzmiewających w tle bębnów. Film straszy nas wyolbrzymioną formą zagrożeń klimatycznych, po to tylko, by zadziałać na naszą wyobraźnię i wysłać w naszym kierunku przestrogę. Co byłoby, gdyby wzorem tego, co nastało miliony lat temu, ponownie nadeszła epoka lodowcowa? A co, jeśli okazałoby się, że mogłoby to mieć związek z działalnością człowieka, jego destrukcyjnym wpływem na przyrodę? Trochę przygnębiająca to perspektywa, jak na razie mocno oderwana od rzeczywistości, ale patrząc na to, jak z roku na rok ziemski klimat coraz bardziej fiksuje, trudno nie wspominać takiego Pojutrze jako ostrzeżenia, które wszyscy zlekceważyli, tak jak zlekceważone zostały słowa bohatera Dennisa Quaida.
Uniwersalny żołnierz
To chyba pierwszy film, który przekonał mnie do Rolanda Emmericha. Sanowi swego rodzaju wspomnienie mego dzieciństwa, niestroniącego od filmów kategorii R. Było to w momencie, gdy nikt jeszcze nie wiedział, iż w przyszłości niemiecki reżyser będzie głównie utożsamiany z sianiem zniszczenia na ekranie. Choć w znacznie mniejszej skali, to ten pochód śmierci rozpoczął się już w Uniwersalnym żołnierzu. Film opowiada jednak przewrotnie nie tyle o tym, jak widowiskowo zginąć, ale jak do życia zostać przywróconym. W filmie mamy bowiem do czynienia ze starciem dwóch ożywionych żołnierzy, którzy trochę jak RoboCop, trochę jak potwór Frankensteina wracają z martwych, by ponownie zaprezentować swym mocodawcom paletę swych najlepszych umiejętności. Tym razem przyświeca im jednak myśl: „hulaj dusza, piekła nie ma”, przez co są jeszcze bardziej bezwzględni. Niezapomniany duet rywali – JVCD i Lundgren – stanęli naprzeciw siebie jeszcze dwukrotnie, ale sequele nie zdołały oddać wyjątkowości i kultowości oryginału z 1992. To jeden z tych genialnych pomysłów wyjściowych, który dobrze działa tylko raz.
Dzień Niepodległości
Bez zbędnych wstępów – Dzień Niepodległości to według mnie najlepszy film Emmericha, jego opus magnum, film, który ugruntował jego wciąż, jak by nie patrzeć, silną pozycję w Hollywood. Nie ma bowiem znaczenia, czy Niemiec swoje zarobi, czy też zaliczy kolejną klapę – wciąż uznawany jest za specjalistę w swej dziedzinie, bo na horyzoncie trudno szukać mogących się z nim równać rywali. Nikt w historii kina tak wiele razy, z takim majestatem i pietyzmem nie ukazał filmowego zniszczenia, jak Roland Emmerich. Żaden z reszty jego filmów nie ma tak dobrych efektów specjalnych, w tym wypadku słusznie nagrodzonych Oscarem. Żaden tak odważnie nie bierze na warsztat motywu w kinie science fiction dość dobrze znanego, bo będący wspomnieniem słynnej Wojny światów, zamieniając go w zapierające dech widowisko. Żaden też nie ma tak dobrze nakreślonych bohaterów. Mnie np. scena, w której bohater Randy’ego Quaida postanawia się poświęcić dla ludzkości, zawsze tak samo wzrusza, mimo że znam ją na pamięć. Analogicznie mam z prezydencką przemową Billa Pullmana, mającą z założenia krzepić nasze serca. Jak w żadnym innym filmie nie przeszkadza mi tu patos oraz wychylanie się USA na pozycję zbawcy narodów. Przekaz Dnia Niepodległości jest dla mnie na tyle uniwersalny i ponadczasowy, że trudno mi w nim znaleźć słaby punkt. Szkoda, że nakręcony w 2016 roku powrót do tego świata nie wyszedł ani nam, ani reżyserowi na dobre.