NAJCIEKAWSZE wersje REŻYSERSKIE – TOP 11 DIR CUT
6. Terminator 2: Dzień sądu, reż. James Cameron, 1991
Trend tworzenia dir cutów nie ominął króla Świata Jamesa Camerona, który w grudniu 1991 roku wydał do obiegu video opisaną kilka akapitów wcześniej reżyserską wersję Aliens, a w kwietniu 1993 roku ponownie wypuścił na ekrany kin (również w Polsce) arcymistrzowską rozszerzoną edycję Otchłani (opis kilka akapitów niżej). W tym samym roku na amerykańskiej płycie LaserDisc oraz… tajlandzkiej kasecie video, miała miejsce premiera reżyserskiej wersji Terminatora 2. Reżyser tłumaczył usunięcie scen z kinowej wersji, zbyt wolnym tempem i klimatem jakie wprowadzały, nie przystając do reszty filmu, oraz restrykcjami czasowymi, obligującymi go do projekcji zamykającej się w max 140 minutach. Wersja reżyserska Terminatora 2 z wyjętymi z kosza scenami, daje pełniejszy obraz filmu, oferując kilka wspaniałych i utrzymanych w rzetelnie cameronowskim stylu epizodów.
Na szczególną uwagę zasługuje sen Sary w którym spotyka Kyle’a Reese’a, oraz skomplikowane logistycznie ujęcie wyjęcia chipa z głowy T-800 i przestawienia go w tryb “nauki”. To niezwykle istotna dla logiki wydarzeń scena, bo wyjaśniała dlaczego T-800 zaczął od tego momentu przyswajać nową wiedzę (powiedzonka Hasta La Vista, wiedza gdzie znaleźć kluczyki w aucie itd). Wśród scen przywróconych w director’s cut mamy co prawda kilka “spowalniaczy”, jak sekwencja w domu Dysonów, albo fabularnie zbędny epizod z zabiciem psa Voightów (T-1000 po napisanym na obroży imieniu orientuje się, że przez telefon zrobiono go w bambuko), lecz pozostałe odrzucone w 1991 roku przez Camerona momenty, to pełnowartościowe uzupełnienie doskonałego filmu. Na przykład widzimy T-1000 zaczynającego doświadczać awarii po zamrożeniu i późniejszym rozpadnięciu się na kawałki, co uzasadnia późniejsze pokonanie osłabionego przeciwnika. Są też wątki nieoczekiwanie komediowe, jak T-800 suszący zęby podczas nauki uśmiechania, co zapowiada Camerona, jakim zaprezentował się trzy lata później na planie Prawdziwych kłamstw. Gdybym miał polecić Terminatora 2 komuś, kto go jeszcze nie widział (są jeszcze tacy?), bez wahania zarekomendowałbym wersję reżyserską.
5. Otchłań, reż. James Cameron, 1989
James Cameron darzy chyba bohaterów swoich filmów dużą sympatią, gdyż wypuścił wersje reżyserskie aż czterech swoich filmów, wszystkie cztery wydłużając po kilkanaście minut – dzięki czemu także i my możemy spędzić więcej czasu z bohaterami Aliens, Terminatora 2, Avatara i opisywanej tu właśnie Otchłani. The Abyss jest jedynym filmem w tym zestawie, którego wersja reżyserska zmienia wydźwięk opowieści. W wersji reżyserskiej (nazywanej częściej Wersją Specjalną) dodano bądź rozbudowano aż 36 scen, a także dodano na początku filmu sentencję z Nietzshe’ego Gdy długo patrzysz w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć w ciebie. Film został w sumie wydłużony o 28 minut. Nas interesują duże zmiany w finale, gdzie Obcy pokazują Budowi (Ed Harris) sceny z dzienników TV, mówiące o nadchodzącym konflikcie zbrojnym. Następnie widzimy dziennikarza z przerażeniem krzyczącego do kamery oraz tłum ludzi uciekający przed czymś przerażającym. W następnej kolejności Obcy pokazują Budowi sceny eksplozji termonuklearnych i Bud już rozumie, że coś przerażającego co zbliża się do lądu, to kara Obcych za bezmyślność ludzi, którzy na lewo i prawo wykorzystują broń jądrową. Bud pyta: Ale dlaczego sądzicie, że oni naprawdę to zrobią? Na jakiej podstawie nas osądzacie? – mając na myśli to, czemu Obcy są pewni tego, że ludzie rozwalą świat atomówkami. W odpowiedzi obcy puszczają Budowi kolejny krótki acz treściwy klip ukazujący najgorsze strony ludzkości… Bud z pokorą, niejako wstydząc się za całą ludzkość, w szczególności za Tik Toka (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać), opuszcza głowę i przymyka oczy, jednak ogląda dalej, aby uszanować wolę Obcych. Najważniejszą z dodanych sekwencji, są ujęcia ogromnych fal zbliżających się do lądów wszystkich kontynentów.
Gdy już zdaje się, że za chwilę woda zaleje lądy i uciekających w przerażeniu ludzi (choć na zdjęciu powyżej akurat jakoś mało uciekają zważywszy na to, CO się do nich zbliża), fale zatrzymują się! Ludzie przestają uciekać, patrząc ze zdziwieniem na cud zatrzymania. Po chwili fale zaczynają się cofać, a ludzie wiwatują z radości. Akcja wraca pod wodę, gdzie Bud pyta Obcych, czemu tego nie zrobili. W tym miejscu akcja filmu wraca do momentu znanego z wersji kinowej, gdzie Obcy pokazują Budowi komunikat, który napisał do Lindsey: Wiedziałem, że to bilet w jedną stronę. W wersji rozszerzonej rozbudowano sceny dialogowe, które miały lepiej ukazać konflikt między Budem i Lindsey oraz wzmocnić obraz ich rozpadającego się małżeństwa. Sceny dialogowe i kilka nowych ujęć, miały też pomóc w podbudowaniu napięcia (wisząca groźba wojny nuklearnej na powierzchni) przed pogłębionym dramaturgicznie finałem, oraz przygotować teren pod zupełnie inny fabularny obrót spraw. Wersja reżyserska to już nie tyle film o spotkaniu bohaterów z kosmitami, co antywojenny manifest mający nieść głębokie przesłanie dla ludzkości. Można się sprzeczać czy wersja reżyserska jest ciekawsza, czy tylko niepotrzebnie wprowadza patetyzm i nieco przesadnie epickie rozwiązanie akcji. Pewne jest jednak, że w obydwu wersjach kręgosłupem fabularnym finału wciąż pozostaje… miłość. W wersji producenckiej uratowała jednak życie tylko Buda i ekipy; w reżyserskiej życie tysięcy (milionów?) ludzi, którzy dzięki uczuciu Buda do Lindsey uniknęli zalania wielką falą. Wersja reżyserska ukazuje też zagrożenia nuklearne w znacznie szerszym kontekście (Cameron często sięga po atomówki, patrz Terminator, Terminator 2, True Lies), a spotkanie ludzi z kosmitami niemal jako sąd ostateczny. Dziwne jest jednak, że tak spektakularna i zapewne droga w realizacji scena, w której gigantyczne fale zbliżają się do lądów – nie ujrzała światła dziennego już w wersji producenckiej. Może stwierdzono, że czysto przygodowa konwencja filmu zostałaby zaburzona przez pompatyczne i poruszające ciężki gatunkowo temat zakończenie.
4. Armia ciemności, reż. Sam Raimi, 1993
Na początku trzeba wyjaśnić, iż wiele osób myli dwie wersje filmu Armia Ciemności – reżyserską z producencką. Sam myślałem, iż wersja z zakończeniem w którym Ash budzi się 100 lat później, jest wersją kinową – nic bardziej mylnego! Powodem tego lekkiego zamieszania był fakt, że zarówno w Polsce jak i całej Europie zdecydowanie bardziej popularna była wersja… Director’s Cut, dłuższa o 15 minut, z pesymistycznym finałem gdzie Ash przesypiał swoje czasy podczas powrotu do domu. Oczywiście wersja theathrical cut (gdzie Ash wraca do swoich czasów i w sklepie finalnie ubija demona “she-bitch”) była także u nas obecna, ale wprowadzono ją dopiero wraz z ekspansją DVD, podczas gdy edycja rozszerzona królowała u nas już na kasetach VHS będąc mylnie traktowana jako kinowa. Dopiero później firma Archor Bay wydała limitowaną edycję DVD Army Of Darkness, gdzie na dwóch krążkach znajdowały się obydwie wersje filmu: 81-minutowa i 96-minutowa. Ta druga miała wyraźny dopisek Director’s Cut. Wersja reżyserska Armii Ciemności posiada w stosunku do wersji producenckiej sporo wydłużonych scen. Dodane fragmenty to jednak przeważnie bardzo krótkie, dodatkowe ujęcia przy już istniejących scenach, często dosłownie dodatkowe kilka/kilkanaście sekund.
Oczywiście nowych całych scen też kilka jest, trochę batalistyki, trochę nowych tekstów Asha, więcej brutalności, scena miłosna między Ashem i Sheilą, nowe dialogi między Ashem i Evil-Ashem, zaś kilka scen z wersji producenckiej lekko przemontowano. Ale najważniejsza jest nowa końcówka, gdzie Ash udaje się do jaskini i połyka o jedną kroplę eliksiru za dużo – przez co budzi się 100 lat później niż planował. Widok, jaki zastaje jest nie do pozazdroszczenia, sceneria niczym po wojnie, nuklearnej wymianie zdań czy innej zagładzie. Zakończenie to jest mroczne i można powiedzieć okrutne dla naszego bohatera, przez co znacznie lepiej pasuje do konwencji całej trylogii, niżeli optymistyczny powrót głównego bohatera do swoich czasów i jego opowieści w sklepie sfinalizowane rozwaleniem demona (choć sama akcja jest w pytę widowiskowa i szalona jak to w Evil Dead). Wersja dłuższa / reżyserska jest nieco lepsza od theathrical cut, aczkolwiek jeśli chodzi o jakość dramaturgiczną zakończeń i ich widowiskowość – to już chyba kwestia gustu. Podsumowując, można nieco paradoksalnie stwierdzić, iż to wersja kinowa (którą poznaliśmy później) pozostaje swoistą ciekawostką, a niemal rarytasem dla europejskich fanów i wielbicieli dzieła Sama Raimiego. W USA zapewne jest na odwrót.
3. Efekt motyla, reż. E. Bress, J.M. Gruber, 2004
Rzadko się zdarza by film od razu trafiał do obiegu w dwóch wersjach. Jeszcze rzadziej się zdarza, aby dwie wersje o diametralnie różnych zakończeniach stały na równie wysokim poziomie dramaturgicznym. Twórcy Efektu motyla mieli zapewne twardy orzech do zgryzienia gdy podejmowali decyzję, która wersja ma trafić do kin, a która stanie się reżyserską. Na srebrny ekran, po słabym odbiorze późniejszej wersji reżyserskiej na pokazach testowych, trafiła wersja z happy endem. Wersja reżyserska, którą tu się zajmiemy, to bardziej dramatyczna w swojej wymowie historia, która okazuje się dopracowaną w formie i treści alternatywną wersją wydarzeń znanej z kina. Dokonano oczywiście wielu zmian, ale nas interesuje zwłaszcza finał, gdzie w wersji reżyserskiej Evan barykaduje się w pokoju i włącza film na projektorze. Nie jest to jednak przyjęcie (jak miało to miejsce w wersji kinowej), tylko nagranie ze szpitala gdy matka Evana jest właśnie wieziona na porodówkę, co kamerą uwiecznia ojciec. Evan przenosi się w przeszłość i budzi jako nienarodzone dziecko w brzuchu matki. Ta zaczyna krzyczeć z bólu To mnie zabija!, a w jej brzuchu maleńki Evan owija swoją szyję pępowiną, co widać na ekranie ultrasonografu. Z offu słychać słowa wróżki: Nie masz linii życia, nie masz duszy, nigdy nie powinieneś zaistnieć. Zza kadru słychać również słowa matki: Zanim się urodziłeś, byłam w ciąży trzy razy, ale to były poronienia. Myślałam, że to będzie cudowne dziecko. Lekarze są bezsilni, nienarodzony Evan dusi się i umiera. Zza kadru ponownie słychać głos matki: Nie mogłam tego znieść. Wiedziałam, że już nigdy Cię nie zobaczę.
Już wersja kinowa Efektu motyla była filmem nieszablonowym, zaskakującym i mimo pozornego wyjaśnienia zakręconej fabuły, nie stawiała kropki nad i. Można było wiele niuansów scenariusza interpretować na różne sposoby, film zapewniał dobrą umysłową gimnastykę i nawet szczęśliwe zakończenie nie psuło klimatu dość (jakby nie patrzeć) mrocznej opowieści. Film mówił przecież o nieuchronności losu, niemożności zmiany przeszłości, i o tym, że czasem szczęście innych ludzi wymaga poświęcenia własnego. Wersja kinowa i owszem, także kończy się poświęceniem głównego bohatera i szczęściem ludzi go otaczających, ale i nasz bohater wychodził tam przecież na prostą. Wersja reżyserska idzie o krok dalej, bo skoro poświęcenie, to na całego; Evan po włączeniu filmu ze swoich narodzin wie już, że nie ma zbyt wielu możliwości naprawienia przeszłości. Przypominając sobie słowa wróżki, może się jedynie zabić. Zakończenie wersji reżyserskiej oraz elementy dodatkowe do niej wprowadzone, rzucają na całą opowieść nowe światło. Wprowadzony element śmierci dziadka w zakładzie psychiatrycznym oraz opowieści matki o poronieniach (najpierw o dwóch, a w finale o trzecim, które stało się udziałem nienarodzonego Evana), a także fakt, że Evan nie istnieje powodują, że film ogląda się z jeszcze większym zainteresowaniem i zaangażowaniem niż wersję kinową.
2. Liga sprawiedliwości Zacka Snydera, reż. Zack Snyder, 2021
Na przełomie 2020 i 2021 chyba o żadnym filmie nie mówiono tyle, co o planowanej przez Zacka Snydera autorskiej wersji słabo przyjętej Ligi sprawiedliwości z roku 2017. Ale po kolei. Gdy w 2017 roku zmarła córka Snydera, twórca 300 porzucił prace nad posprodukcją widowiska, a na fotelu reżysera zastąpił go Joss Whedon. Autor Avengers (najlepszej w moim odczuciu odsłonie cyklu) wyrzucił sporo materialu nakręconego przez Snydera do kosza i zarządził dokrętki. Pech chciał, że Henry Cavill akurat miał wówczas zapuszczony wąs na potrzeby Mission: Impossible – Fallout, który trzeba było cyfrowo wymazywać. Udało się to… średnio, co było widać już w scenie otwierającej film, gdzie usta Cavilla wyglądaly podczas mówienia co najmniej dziwnie. Dwugodzinna wersja Whedona (choć w napisach jako reżyser wciąż widniał Snyder) spotkała się z chłodnym przyjeciem fanów i takim samym u krytyków. Zack Snyder, który zarzekał się, że ma mnóstwo nakręconego materiału i wciąż chce pokazać światu swoją wizję Ligi sprawiedliwości, wrócił w końcu do gry, a wraz z nim tysiące fanów (choć było słychać pogłoski, że to boty wynajęte przez samego Zacka), którzy na masową skalę zaczęli podpisywać petycję o realizację Zack Snyder Justice League, twittować i lobbować film ich mokrych snów w każdym zakątku internetu. To było wydarzenie bez precedensu, nie tyle sam pomysł, bo choćby fani Gry o tron walczyli o ponowne nakręcenie ósmego sezonu (bez efektu) i związane z tym działania, co… pozytywny skutek tychże. Pod naporem fanów, reżysersa i ogólnego szumu w mediach, Wersja Zacka Snydera Ligi sprawiedliwości, choć nie została włączona oficjalnie do kanonu, dostała w końcu zielone światło na realizację, 70 milionów zielonych na dokrętki i efekty specalne, a w roku 2021 triumfalnie wkroczyła na ekrany kin i serwisów streamingowych.
Film rozrósł się z whedonowskich dwóch, do snyderowskich czterech godzin seansu, wyleciało sporo scen z wersji z 2017 roku (m.in. te z niesławnymi wąsami Cavilla, większość suchych żartów i cały wątek rodziny mieszkającej w pobliżu bazy Steppenwolfa), a wleciało mnóstwo nowego materiału m.in. nakręconego przez Snydera jeszcze w 2017 roku. Gros budżetu poszło na efekty specjalne, a każda z postaci została solidnie rozbudowana i znacznie wyraźniej nakreślona, niż w pobieżnie traktującej Cyborga i Flasha wersji kinowej. Superman zyskał znany z komiksów czarny kostium, a zakończenie zostało względem wersji kinowej zmienione: tam Superman wespół z Cyborgiem ratowali świat, u Snydera bohaterami są Cyborg i Flash (który wzorem Supermana Richarda Donnera cofa czas). Jako extra bonus dodano klimatyczny i mroczny epilog z Jokerem (ponownie Jared Leto) otwierający furtkę do potencjalnej kontynuacji; Warner jednakże od razu uciął wszelkie domniemania – kontynuacji tzw. Snyderverse nie będzie. Wizji Snydera zarzucano dłużyzny, zresztą asekuracyjnie sam reżyser jeszcze przed premierą sporządził dla przyszłych widzów… intrukcję oglądania swojego dzieła o epickim rozmachu, mianowicie wskazał w którym momencie (film został podzielony na 6 rozdziałów + epilog) robić sobie przerwy w oglądaniu. Długi czas trwania i niecodzienne instrukcje reżysera nie przeszkodziły zebrać wersji z 2021 w większości pozytywnych recenzji u krytyków i zdobyć serc oraz umysłów fanów. Co ciekawe Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera została zaprezentowana światu w telewizyjnym aspekcie obrazu 1,33:1 (paradoksalnie zupełnie nieprzystającym do wielkich kinowych widowisk i dzisiejszych standardów). A jakby zupełnie odmieniona, czterogodzinna wersja filmu nie wystarczyła, Snyder wypuścił dodatkowo wersję… czarno-białą z podtytułem Sprawiedliwość jest szara. Niezwykły przypadek Ligi sprawiedliwości to z pewnością jedna z najciekawszych wersji reżyserskich wszech czasów, i faktycznie film znacznie lepszy od kiepskiego oryginału z 2017 roku. Podczas gdy wersja Whedona na IMDb ma ocenę 6,1/10, autorskie dzieło Snydera może pochwalić sie oceną aż dwa oczka wyżej, bo 8/10.
1. Łowca androidów, reż. Ridley Scott, 1982
W roku 1991 Ridley Scott (który ma na koncie przeciętne wersje reżyserskie Obcego i Gladiatora) postanowił przedstawić osobistą, finalną wizję Blade Runnera, której nie pozwolili mu stworzyć producenci, upierający się w roku premiery przy hollywoodzkim happy endzie oraz zrozumiałej dla wszystkich, wyłożonej łopatą na ławę historii. Tymczasem kilka drobnych zmian odwróciło opowieść o 180 stopni. Przede wszystkim Ridley Scott, i dobrze, skasował irytującą narrację z offu, z której nigdy nie był zadowolony ani on, ani widzowie, ani wygłaszający ją Harrison Ford. Jak wieść niesie, filmowy Rick Deckard chcąc zrobić na złość producentom, wygłaszał swoje kwestie na tzw. odwal się, mówiąc zblazowanym głosem, i tę bylejakość narracji faktycznie było w wersji kinowej słychać. Jedyna linijka tej nieszczęsnej narracji, której mi ciut szkoda, brzmiała: Sushi, tak nazywała mnie była żona… Kwestią ta, celnie opisująca charakter protagonisty, otwierała film gdy poznawaliśmy skitranego w chińskiej dzielnicy Deckarda w deszczu. Kluczową zmianą w wersji reżyserskiej była dodana sekwencja snu, w którym Rick widzi biegnącego Jednorożca, co w powiązaniu ze sceną końcową filmu, gdzie Deckard znajduje pozostawioną przez Gaffa figurkę Jednorożca, jasno daje do zrozumienia, że Gaff wie kim Deckard jest, gdyż… zna jego sny. Deckard nie jest zatem w wersji dir cut człowiekiem-policjantem (łowcą), tylko Replikantem-parobkiem służącym ludziom i wykonującym za nich brudną robotę. Zupełnie zmienia to nasz stosunek do bohatera oraz wywraca do góry nogami cały sens filmu, który od roku 1991 może być rozpatrywany na dwóch płaszczyznach. To bodaj jedyny przypadek w historii kina, gdzie zaledwie jedna dodana scena spowodowała lawinowy natłok dyskusji, bo stworzyła niemal… alternatywnego bohatera, Deckarda czyniąc Replikantem. Sceptycy tej fantastycznej teorii twierdzą jednak, że scena z Jednorożcem miała być jedynie ukłonem w kierunku Legendy – filmu Scotta z 1985 roku, z którego to zresztą filmu sekwencja snu o Jednorożcu faktycznie pochodziła.
Spór o człowieczeństwo Deckarda trwa do dziś (w książkowym oryginale Phillipa K. Dicka Deckard był w 100% człowiekiem), choć sam Ridley Scott oświadczył w jednym z wywiadów (tak było, nie zmyślam – jak to mówiła sarna do mikrofonu w znanym memie), że w wersji reżyserskiej Deckard Replikantem w istocie jest. Jeszcze jedną solidną zmianą, jaką wprowadził Scott w wersji reżyserskiej był brak happy endu, przez co ujęciem zamykającym film jest od 1991 roku moment zamknięcia automatycznych drzwi za Rachael i Deckardem. Wycięta została tym samym scena lotu nad zielonymi łąkami i lasami (które to fragmenty pochodziły z odrzuconych przez Kubricka zdjęć do czołówki Lśnienia) oraz oczywiście pozakadrowy happy-endowy komentarz Harrisona Forda, smęcącego o tym, że Rachael okazała się inna, nie ma ogranicznika życia do lat czterech bla bla bla. Wersja reżyserska Blade Runnera to najlepszy przykład na to, że reżyser majstrujący po latach przy swoim filmie – Ty nie, George’u Lucasie – może stworzyć arcydzieło. To właśnie wersja reżyserska stworzona po latach przez Ridleya Scotta jest bowiem filmem zapiętym na ostatni guzik, jednym z najważniejszych obrazów w historii X muzy, kultowcem o nieziemskim klimacie i filozoficznym zacięciu. I tylko w takiej postaci powinno się to arcydzieło oglądać.