Czołówka do Miasteczka Twin Peaks jest jedną z tych, których nie ma ochoty się przewijać nawet przy którymś z kolei odcinku. Senna atmosfera, przyciągające wzrok ujęcia krajobrazów i fragmentów miasteczka, wreszcie niepodrabialna ścieżka dźwiękowa Angelo Badalementiego składają się na wyjątkowe doświadczenie ukoronowane właśnie planszą tytułową. Nie wiem, co takiego jest w czcionce i kolorystyce tytułu, że tak zapada w pamięć, ale z jakiegoś powodu ta jaskrawa, zielona obwódka idealnie wpasowuje się w stylistykę całości. Podobnie bezbłędne jest umieszczenie tytułu na tle słynnego ujęcia tablicy wjazdowej do Miasteczka. David Lynch zaprasza nas, abyśmy podążyli tą drogą. Z pewnością będzie to wyjątkowe doświadczenie.
Po części przemawia przeze mnie sentyment, ale wprost uwielbiam tę planszę tytułową. Tło w postaci tapety upstrzonej chmurami to bilet na pociąg wspomnień do czasów dzieciństwa, zaś samo logo jest jednym z pierwszych, które tak mocno utkwiły mi w głowie na samym początku drogi miłośnika kina. Przewijało się właściwie wszędzie, naturalnie poza samym filmem, bo na kartach do gry, segregatorach, komiksach, książkach i kasetach. Całe szczęście, że w Polsce postanowiono zostawić oryginalny tytuł, bo trudno byłoby zachować tak elegancką formę tego logotypu, mając do napisania „Opowieść o zabawkach”. Tak czy inaczej, finalny efekt w postaci tej planszy tytułowej jest znakomity – kolorowy, dynamiczny, zilustrowany w filmie kapitalną piosenką. Zawsze wywołuje uśmiech.
Kolejny przykład planszy genialnej wręcz w swojej prostocie. Zapisany prostą czcionką tytuł filmu umieszczony został na tle wymiętej pościeli. W obliczu tego, o czym opowiada film i faktu, że bohater Michaela Fassbendera zmaga się z uzależnieniem od seksu, to pogniecione prześcieradło wyraża więcej, niż tysiąc symboli umieszczonych w kadrze. Jest to bowiem najprawdopodobniej świadectwo kolejnej nocy spędzonej na seksie z prostytutką lub wielokrotnej masturbacji przy jednoczesnym wyobrażaniu sobie losowych kobiet widzianych danego dnia na ulicy. Słowo „wstyd” wydaje się wręcz leżeć na łóżku, zostając tam nawet wtedy, kiedy Brandon wstaje i unosi zasłony, rozpoczynając nowy dzień. Kapitalny pomysł.
Czerwony napis będący bezpośrednim nawiązaniem do Django z roku 1966, dopisane inną, bardziej nowoczesną czcionką „unchained”, w tle pochód niewolników naznaczonych bliznami po biczowaniu. Tytuł zapowiada, że stan rzeczy widziany przez nas w danym momencie na ekranie nie utrzyma się już długo. Nie znamy jeszcze Django ani jego historii, lecz siłą rzeczy wiemy, że wkrótce wyzwoli się z okowów – tytuł i zapowiedź przyszłych wydarzeń interesująco kontrastuje zatem z jego tłem. Ponownie, największe wrażenie plansza tytułowa robi w ruchu, bo napis DJANGO pojawia się w kadrze dokładnie w momencie, gdy w ilustrującej czołówkę piosence pada to słowo.
Czołówka Strażników Galaktyki była tym momentem podczas pierwszego seansu, gdy wiedziałem już, że czeka mnie mnóstwo fantastycznej zabawy. Taniec Star Lorda nie zostawia wątpliwości – James Gunn nie tylko wie, w jaki sposób znakomicie podbudować postać bez jednego słowa, lecz także wspaniale bawi się jako twórca, znajdując na ekranie ujście dla swojej kreatywności, poczucia humoru i zmysłu audiowizualnego. Tytułowa karta i ogromny napis kontrastujący z małą sylwetką tańczącego Star Lorda zdają się krzyczeć w stronę widza z informacją, kto jest gwiazdą tej produkcji. Wiadomo, że jeśli jeszcze nie znamy tych bohaterów, to w ciągu dwóch godzin zdążymy się z nimi bardzo dobrze zaprzyjaźnić. I bardzo ich polubić.
Co dodalibyście od siebie? Które plansze tytułowe najbardziej zapadły wam w pamięć? Czekam na propozycje!