Najbardziej ZBĘDNE prequele
Zbędne prequele to te, które paradoksalnie są potrzebne, gdyż rozszerzają pierwotną historię, wyjaśniają tajemnice oraz tworzą uniwersum. Ich główny problem to jednak nie główne założenia treści, lecz wszystko, co wiąże się z realizacją, czyli obsada, montaż, muzyka, efekty specjalne i wizja artystyczna – czyli takie zespolenie poszczególnych elementów, żeby całość zyskała harmonijny wyraz estetyczny, możliwy do pozostania w pamięci widza. Tak się przecież tworzy filmy kultowe. Prequele zwykle mają swoje wzorce, produkcje-matki, które na stałe osadziły się w historii kina. Twórcy więc mają trudne zadanie przed sobą – dorównać pierwowzorowi. Czasem się to udaje jak np. Ridleyowi Scottowi, George’owi Lucasowi czy też Christopherowi Nolanowi. Niekiedy wyjątkowo nie, na co przykłady poniżej. O tych filmach lepiej zapomnieć.
„King’s Man: Pierwsza misja” (2021), reż. Matthew Vaughn
Ewidentny przykład, że studio producenckie chciało usilnie zarobić i dokonało jednocześnie zniszczenia świetnie napisanej historii w dwóch pierwszych filmach z cyklu. I najdziwniejsze jest to, że King’s Man: Pierwsza misja nie jest filmem, na którym oszczędzano, który został zrobiony po latach przez jakąś tanią ekipę zakochaną w oryginale. Mocna obsada, blockubusterowa realizacja mimo wszystko nie pomogły, bo zawiodła historia, sposób jej napisania, nieznośnie długie rozplanowanie jej w scenopisie, męczące dialogi i brak zrównoważenia w akcji. Widz przyzwyczajony do tempa montażowego pierwszych części, dosłownie uśnie na tej. Znudzi się nią. Będzie zmęczony przegadanym scenariuszem i osobliwie pojawiającymi się w nim niesamowicie widowiskowymi walkami, jakby ktoś je przypiął do filmu jedynie na ozdobę, a nie osadził w fabule, jako elementy ją współtworzące. Szkoda, że nakręcono taką klapę, bo aż strach, co będzie dalej.
„Psychoza IV: Początek” (1990), reż. Mick Garris
W tym przypadku jest podobnie jak z Teksańską masakra piłą mechaniczną: Początkiem. Znów twórcy usilnie zechcieli wyjaśnić, dlaczego morderca został mordercą. Z tym że w przypadku Psychozy wydaje się to jednak lepiej zrobione. Trudniejszy jest jednak przeciwnik, czyli oryginał, kultowy, zapisany w historii kina tak wiele lat temu, z którego motywy estetyczne były powtarzane tysiące razy w różnych produkcjach, nie tylko w horrorach. W ogóle już sam pomysł, że Norman Bates żyje sobie spokojnie po leczeniu w przytulnym domku, odziera z wszelkiego mroku jego morderczą legendę. Retrospekcje, na których bazuje film, okazują się przewidywalne, a wprowadzenie dziecka do fabuły bezsensowne, bo zamiast zwiększać napięcie, jak w Omenie, ostatecznie sprawia, że Psychoza IV staje się produkcją obyczajową.
„Bumblebee” (2018), reż. Travis Knight
Produkt wycelowany, zaplanowany, franczyzowy, a tym samym pozbawiony stylu, przewidywalny i nudny. Historia pomniejszego transformera niewiele wnosi do historii serii w ogóle. Bumblebee cierpi na te same bolączki, co większość współczesnych robotów w kinie – jest zbyt uczłowieczony, naiwny, a jednak paradoksalnie umiejący dobrze wybierać, prosty moralnie i szablonowo dobry. W większości blockbusterów dobro i zło są czarno-białe i nie ma sensu się nad nimi zastanawiać. W Bumblebee tak również jest. Jedynym wytłumaczeniem i w sumie usprawiedliwieniem dla sensu powstania tego prequela jest chęć zainteresowania transformerami młodszej widowni. Generalnie seria w reżyserii Michaela Bay’a z czasem weszła w fazę nieznośnego patosu, czego w Bumblebee aż tak na szczęście nie widać. Niemniej w ramach prequeli, istnienie tego filmu nie wnosi nic, bez czego główna seria nie mogłaby nadal być uwielbiana i kultowa.
„Król Skorpion” (2002), reż. Chuck Russell
Początki Dwaynea Johnsona nie były różowe. Nie ma sensu się jednak na niego obrażać, bo aktorstwo to zawód, a nie wszystko, co się robi zawodowo, ma wartość artystyczną. Czasem po prostu z czegoś trzeba żyć, skoro świat jest tak poukładany, że w ogóle trzeba pracować. W przypadku Króla Skorpiona historia wydaje się sztampowa. Nie mam w niej nic, czego byśmy już nie widzieli w tego typu kinie, a na dodatek gra aktorska głównych postaci – Dwaynea Johnsona i Kelly Hu, delikatnie mówiąc, nie powala. Jest to zbędne treściowo wprowadzenie do serii Mumia, zapoczątkowujące na dodatek serię kolejnych filmów o przygodach Króla Skorpiona, tym razem przedstawionych estetycznie już jak typowe kino klasy B z lat 80. o podobnej tematyce.
„Coś” (2011), reż. Matthijs van Heijningen Jr.
Być może i chciałbym się dowiedzieć, co stało się w norweskiej bazie, nim przybysz pod postacią psa dotarł do Amerykanów. Z drugiej strony mam świadomość, co się stało, bo zostało to już pokazane w legendarnym filmie Johna Carpentera, zatem po co tę historię opowiadać jeszcze raz. Żeby zdenerwować niektórych widzów, jak można zepsuć efekty specjalne w horrorze za pomocą tandetnego CGI? Efekty specjalne są największą bolączką tej wersji Coś. Horror tego typu potrzebuje wizualnej prezentacji strachu, która jest jak najbardziej realistyczna. W tym prequelu nie tylko treść niestety jest przewidywalna i nic nie wnosząca, ale na dodatek słabej jakości potwory odzierają horror z jego najważniejszej funkcji – przerażania. Reasumując, Coś jest zupełnie zbędnym prequelem zarówno treściowo, jak i formalnie.