Najbardziej ZBĘDNE filmy ostatniej DEKADY. I komu to było potrzebne?
Spośród tysięcy produkowanych rocznie filmów sporo z nich nie ma większego powodu do istnienia. Kolejne akcyjniaki z przebrzmiałymi gwiazdami (Steven Seagal [*]), taśmowo produkowane horrory i komedie, budżetowe gnioty kierowane bezpośrednio na DVD i VOD – wszyscy dobrze znamy ten temat i nie ma żadnej tajemnicy w tym, że wiele tytułów powstaje za grosze i ma za zadanie wyłącznie odrobinę zarobić. W tym morzu badziewia jest jednak trochę dzieł, których istnienie wydaje się kuriozalne, niezależnie od tego, z jakiej perspektywy na to spojrzymy. Powstanie tych filmów było kompletnie niepotrzebne i trudno zrozumieć, co przyświecało decydentom odpowiedzialnym za rozpoczęcie prac nad nimi. Przyjrzyjmy się kilkunastu takim tytułom z ostatnich lat – ich jedyną racją bytu są teksty takie jak ten.
Przypomnienie: „najbardziej niepotrzebne” niekoniecznie musi iść w parze z „najgorsze”, choć pewna zbieżność zazwyczaj występuje.
Jarhead 2: W polu ognia i Jarhead 3: Oblężenie
Jarhead z 2005 roku to bardzo dobre współczesne kino wojenne z pamiętną rolą Jake’a Gyllenhaala, który wtedy dopiero zaczynał pokazywać, na co go stać. Dzieło Sama Mendesa błyskotliwie przedstawia mnogość absurdów, jakimi naszpikowana jest rzeczywistość żołnierza; co ważniejsze jednak, to zamknięta historia. Ciekaw jestem wiec, kogo podkusiło, by nakręcony dziesięć lat później budżetowy gniot mianować drugą częścią tamtego filmu. Jedyne, co łączy obie produkcje, to wojna, przy czym o ile pierwszy Jarhead ma silnie antywojenne tezy, o tyle jego oba pomylone „sequele” są typową patetyczną laurką ku chwale amerykańskich sił zbrojnych. Na śmietnik z tym!
Ben-Hur (2016)
Podobne wpisy
Nie jestem przeciwnikiem remake’ów starszych filmów, zwłaszcza jeśli mają one dodać coś interesującego w poruszanym temacie. Są jednak tytuły, których kręcenie od nowa jest po prostu daremne. Do takich przypadków należy między innymi Ben-Hur – klasyk z 1959 roku otrzymał dwanaście nominacji do Oscara, wygrał dziesięć z nich i zupełnie zasłużenie wpisał się do kanonu najbardziej uznanych produkcji w historii kinematografii. Jego rozmach (przez pewien czas był to najdroższy film w historii kina) mówi sam za siebie: 10 000 statystów, prawie 3000 zwierząt (głównie konie), 300 planów zdjęciowych rozrzuconych po 60 hektarach, 100 000 strojów (w tym 1000 zbroi) – te liczby nie służą wyłącznie przechwałkom, one przekładają się na niesamowity autentyzm ekranowej rzeczywistości. Remake dysponował niecałymi 100 milionami dolarów, czyli połową budżetu dużego blockbustera, co w połączeniu z ambitnym zamiarem dorównania rozmachem pierwowzorowi poskutkowało znacznym przeliczeniem własnych możliwości ze strony reżysera. Całość wygląda tanio, a nadmiar przeciętnego CGI i kiepski montaż dodatkowo pogrążają i tak średnio udany scenariusz. Po co było w ogóle się za to zabierać?
The Haunting of Sharon Tate oraz The Murder of Nicole Brown Simpson
Być może to ostre słowa, ale uważam, że odpowiedzialny za te dwie filmowe abominacje Daniel Farrands zasługuje na splunięcie w twarz. Nie mówimy tu bowiem o pierwszej lepszej szmirze; obie przytoczone produkcje w obrzydliwy sposób żerują na tragediach prawdziwych osób, pokazując ich cierpienia w stylu wyjątkowo kiepskiego kina eksploatacji. Byle tylko wykorzystać szum medialny towarzyszący Pewnego razu… w Hollywood i okrągłej rocznicy śmierci Sharon Tate, byle tylko żerować na ludzkiej fascynacji autentycznymi zbrodniami. To jest na swój sposób niesamowite: wziąć ofiarę morderstwa (której bliscy wciąż żyją, nawiasem mówiąc) i zafundować jej kolejną mękę – tym razem na ekranie, w slasherowej konwencji, w imię taniego szokowania. Pierdol się, Danielu Farrandsie.
Smoleńsk
To nie film, to prymitywne narzędzie propagandowe. Ten paździerz nakręcono zdecydowanie zbyt szybko (raptem sześć lat po tragedii), bez niezbędnego zdystansowania do tematu, za to z misją szczucia i nastawiania przeciwko sobie. Motywacją rzekomo przyświecającą Antoniemu Krauzemu miało być przedstawienie prawdy; w rzeczywistości była to nieudolna próba zaszczepienia widzom wiary w niepotwierdzone dowodami teorie spiskowe. Brak tu jakiegokolwiek wyczucia i szacunku – tak do żywych, jak i martwych. Film ten jest nie tylko zbędny, ale i szkodliwy oraz fatalnie zrealizowany na każdej możliwej płaszczyźnie.
Emotki. Film
Czy kiedykolwiek zdarzyło wam się rozmawiać z kimś na Messengerze i pomyśleć: „Hm, te wszystkie emotki to naprawdę dobry materiał na pełnometrażową kinową produkcję”? Nie? Nic dziwnego, nikt normalny nie uznałby tego za dobry pomysł. Zapowiedź powstania Emotek brzmiała jak nieśmieszny żart, a po premierze okazało się, że prognozy były słuszne. Kiepska animacja, fabularne popłuczyny po W głowie się nie mieści, fatalny humor, prostacki product placement – szkoda strzępić ryja na tego potworka -,-
Bonus #1: Botoks, Kobiety mafii i kolejne gnioty Patryka V.
Dlaczego „bonus”? Ano dlatego, że doskonale wiadomo, po co istnieją te filmy: by zarabiać na kiepskim guście i taniej sensacji. Są to jednak produkty doszczętnie złe, prostackie, niezamierzenie śmieszne (kiedy silą się na powagę), a czasem nawet szkodliwe – trudno jest więc usprawiedliwić ich istnienie w moich oczach. Niesłychanie tragiczne scenariusze i równie nieudolny montaż całkowicie przekreślają nawet te umiarkowanie kompetentnie nakręcone filmy Vegi sprzed paru lat, podczas gdy te najnowsze cierpią także na brak doszlifowania, co jest efektem taśmowej produkcji. To ostatnie zauważył nawet sam Vega przy okazji niewielkiego zainteresowania Bad Boyem. Reżyser zapowiedział zmniejszenie tempa na rzecz jakości i kto wie, może jeszcze doczekamy się czasów, kiedy po seansie dzieła pana Patryka nie będziemy się czuli, jakby ktoś nam wylał na głowę wiadro z pomyjami.