search
REKLAMA
Zestawienie

NAJGORSZE filmy SCIENCE FICTION ostatniej dekady. Kosmiczna KATASTROFA

Mikołaj Lewalski

14 marca 2020

REKLAMA

W zeszłym tygodniu pisałem o tytułach, które mogą rozbudzić miłość do SF, dziś mam do zaoferowania przestrogę – zarówno dla żółtodziobów, jak i weteranów gatunku (dla tych drugich może to być niestety spóźnione ostrzeżenie). Oto nieco ponad dziesięć nieudanych filmów science fiction z ostatniej dekady, których zdecydowanie warto unikać. Większość z nich smuci niewykorzystanym potencjałem, zmarnowanym budżetem i złym poprowadzeniem dobrej obsady, niektóre były przegrane już na starcie. Postanowiłem pominąć pokpione kino komiksowe i nietrafione przedsięwzięcia Netfliksa, jako że jednym i drugim można by wypełnić osobne zestawienia. Mam też nadzieję, że lektura tego tekstu okaże się odrobinę przyjemniejszym zajęciem niż oglądanie opisanych w nim filmów.

Skyline

Można by się kłócić, na ile zasadne jest zawieranie niskobudżetowego i półamatorskiego Skyline na tej liście, jednak warto pamiętać, że ten gniot trafił do kin i był reklamowany z niemałą pompą. Specjaliści od marketingu mogą się poklepać po ramieniu – jest coś imponującego w bezczelnym sprzedaniu milionom niczego niespodziewających się widzów produkcji nadającej się do kosza z tanimi DVD. W Skyline za udany można uznać jedynie pomysł na niebieskie światło, którego kosmici używają do ogłupiania i porywania ludzi. Wykonanie jest zawstydzające zarówno dla twórców (partacze od Alien vs. Predator: Requiem), jak i widzów (R.I.P): aktorstwo wywołuje ból zębów, nieudolna reżyseria zadziwia brakiem pomysłów i wyczucia, a scenariusz popycha całość w kierunku pastiszu gatunku. Efekty specjalne nie wyglądają fatalnie jak na 10–20 milionów dolarów (dokładnego budżetu nie podano), ale wyglądają fatalnie jak na kinową produkcję z 2010 roku. Duet reżyserów próbuje wprawdzie zerżnąć perspektywę wydarzeń z Projekt: Monster, ale nie wykorzystuje jej, by ukryć braki budżetowe – w efekcie widz raz za razem dostaje w twarz cyfrowymi abominacjami. Porada na przyszłość: mierzyć siły na zamiary.

The Circle. Krąg

Jak zreplikować The Circle? Weźcie Rok 1984, rozwodnijcie jego przesłanie, dodajcie najbardziej irytujące aspekty mediów społecznościowych, bohaterów-idiotów i fatalne scenopisarstwo. Wszystko to wymieszajcie niedbale i wysypcie na podłogę. Gratulacje! Udało wam się powtórzyć wtopę Jamesa Ponsoldta, skądinąd utalentowanego reżysera. Jeśli naprawdę chcecie wiernie odwzorować jego ostatnią wizję, do bajzlu na podłodze dorzućcie okropne aktorstwo tradycyjnie na zmianę drewnianej i przesadnie ekspresyjnej Emmy Watson. Warto nadmienić, że The Circle to adaptacja umiarkowanie entuzjastycznie przyjętej powieści oraz, w zamierzeniu, zwierciadło skierowane w stronę widza i dzisiejszego społeczeństwa. W rzeczywistości poziom dyskursu na temat współczesnych mediów osiąga głębię chodnikowej kałuży, a zachowania i postawy bohaterów biją kolejne rekordy głupoty. Przekaz tej powiastki może przypaść do gustu wyłącznie tym, którzy lubią być tłuczeni przez twórców łopatą, o ile nie zasną przed dziwnie urwanym i pozbawionym emocji finałem.

Jupiter: Intronizacja


Jedna z najbardziej spektakularnych blockbusterowych porażek ostatniej dekady i kolejny dowód na to, że siostry Wachowskie mogły mieć tylko jednego asa w rękawie. 200 milionów dolarów budżetu, plany na wielką franczyzę, gorące (zwłaszcza dla młodzieży) nazwiska w obsadzie, obietnica przełomowego widowiska – i co z tego wyszło? Miszmasz intrygujących i fatalnych pomysłów, chaotyczna i przewidywalna historia, wylewający się z ekranu kicz i jeden z najbardziej komicznych (niezamierzenie) antagonistów w historii gatunku. CGI gdzieniegdzie robi wrażenie, kiedy indziej każe się jednak zastanawiać, czy aby na pewno oglądamy film duetu odpowiedzialnego za Matriksa. Jest tu wprawdzie potencjał na seans z rodzaju guilty pleasure i dużo śmiechu w stylu “tak złe, że aż dobre”, ale wątpię, żeby to był rezultat, w jaki celowano.

High Life

Kameralny High Life przyćmiewa swoimi ambicjami pozostałe opisywane tu filmy, próbując wykorzystać kosmiczną izolację do przeprowadzenia studium ludzkiej natury – niestety całkowicie nieskutecznie. Produkcja Claire Denis porusza rozmaite wątki społeczne i psychologiczne, ale robi to po łebkach, a niekiedy również niezwykle łopatologicznie, na granicy autoparodii. Okropny montaż wprowadza zaś dodatkową dezorientację do niespójnego scenariusza, w którym ewidentny jest brak zdecydowania na obranie środka ciężkości historii. Kompletnie położono tu potencjalnie najciekawszy motyw relacji między członkami załogi, a samotne perypetie bohatera granego przez Roberta Pattinsona pokazują, że Denis nie potrafiła należycie poprowadzić tego utalentowanego aktora. Na temat groteskowych wygłupów Juliette Binoche nawet nie będę się rozwodził, ale przyznam im jedno: wzbudzane przez nie skonfundowanie potrafi chwilowo przegonić senność towarzyszącą większości seansu.

Predator (2018)

Chciałem ten film pokochać, ale okazało się to kompletnie niemożliwe. Po obejrzeniu tej produkcji Shane Black jawi mi się jako niegdyś najbardziej lubiany kolega z klasy, który na ostatniej imprezie pobił po pijaku gospodarza, zwymiotował na bezcenny obraz, a na koniec wezwał na miejsce policję i sam się ulotnił. Jego poprzednie dzieła dały mu ogromny kredyt zaufania, ale co z tego, skoro wykonał taki gwałt na mitologii Predatora? Jego najnowszy film jest absurdalnie chaotyczny i klejony na ślinę; CGI wygląda znacznie gorzej niż w dwa razy tańszych Predators sprzed dekady, a ilość humoru nie pozostawia żadnych wątpliwości: to komedia. Napięcie i groza są nieistniejące, żarty bywają udane, ale także żenująco głupie (eksploatowanie do oporu czerstwego jak tygodniowy chleb żartu z zespołu Tourette’a w 2018 roku? Naprawdę?), a całokształt trąci tandetą. Przebłyski chemii między bohaterami i kilka dobrych scen akcji to za mało, by uratować Predatora. Trzymam kciuki za wskrzeszenie marki w przyszłości, ale nie robię sobie wielkich nadziei.

REKLAMA