Produkcyjne PIEKŁO. Filmy, które NIE MIAŁY PRAWA się udać
Produkcja filmowa to niezwykle skomplikowany i potencjalnie problematyczny proces. Im większy budżet i ambicje, tym więcej rzeczy może pójść nie tak. Dodajmy do tego niekompetencję zatrudnionych filmowców, bezmyślne żądania włodarzy studiów filmowych, konflikty międzyludzkie i wydarzenia losowe, a otrzymamy istne pole minowe kłopotów. Z zakulisowymi dramatami i ekstremalnymi sytuacjami bywa natomiast jak w życiu – czasem inspirują wielkość, a innym razem skutkują katastrofą. W tym tekście przyjrzę się trudnym perypetiom produkcji trapionych przez rozmaite przeciwności losu. Nie będą to jednak historie filmów, które stały się uwielbianymi klasykami kinematografii. Niektóre z tych produkcji to ambitne porażki, inne stanowią obrazę dla wszystkich zmysłów; każdy jest zaś fascynującym świadectwem wszystkich błędów popełnionych przy ich tworzeniu.
Fantastyczna Czwórka
Tak często kończą się starcia niedoświadczonych reżyserów ze studiem filmowym próbującym przesadnie kontrolować proces produkcji. Powstanie nowej Fantastycznej Czwórki nie było umotywowane pojawieniem się świetnego pomysłu ani większym planem włączenia tych bohaterów do MCU. Decydującym czynnikiem była perspektywa utraty praw do tytułowych postaci, stąd konieczne stało się nakręcenie filmu, który pozwoli te prawa zachować. Mimo to, pierwsze wieści pozwalały na umiarkowany optymizm; wybrany na reżysera Josh Trank miał bowiem na swoim koncie bardzo udaną Kronikę, a jego pomysł na przedstawienie perypetii Fantastycznej Czwórki w stylu posępnego body horroru budził zainteresowanie. Pamiętające sukces Batmanów Nolana 20th Century Fox zgodziło się na wizję zaproponowaną przez Tranka, a produkcja ruszyła. Nie minęło jednak wiele czasu, zanim włodarze studia zaczęli nerwowo spoglądać w stronę sukcesów przepełnionych humorem produkcji Marvela i w efekcie zażądali gruntownych zmian w scenariuszu. Połączenie kina superbohaterskiego z Cronenbergiem poszło do kosza, a Trank nie przyjął tego najlepiej. Według licznych doniesień jego zachowanie na planie bywało bardzo chaotyczne i nerwowe, czasem wręcz wrogie w stosunku do innych filmowców. Wieść głosi, że psy reżysera wyrządziły w wynajętym przez studio mieszkaniu szkody wycenione na 100 tysięcy dolarów. Zarządzone zostały kosztowne dokrętki, a montaż filmu kompletnie wypaczył wizję Tranka, przy okazji pomijając całkowicie drugi akt i gwałtownie przechodząc do prowizorycznie skleconego, miałkiego finału. Wszystko to wiąże się także z różnymi niedoróbkami: zauważalna i kiepska peruka Kate Mary pozwala poznać ujęcia z dokrętek, a niedorobione CGI i fatalne green screeny zdradzają, które sceny próbowano od zera skleić na komputerach.
Trank tuż przed premierą skomentował cały ten cyrk na Twitterze tymi słowami: “Rok temu miałem fantastyczną wizję tego filmu. Zdobyłaby ona świetne recenzje. Prawdopodobnie nigdy jej nie zobaczycie. Tak wygląda rzeczywistość”. Nie trzeba chyba mówić, że to wyznanie kosztowało studio miliony dolarów – kto chciałby iść do kina na film, o którym w taki sposób pisze jego własny reżyser? Cała ta sytuacja kosztowała Tranka stołek reżyserski na planie spin-offa Gwiezdnych wojen i dopiero w zeszłym roku pojawiła się wieść o Fonzo, gangsterskim filmie napisanym, wyreżyserowanym i zmontowanym przez Tranka (z Tomem Hardym w roli głównej). Fantastyczna Czwórka zebrała natomiast koszmarne recenzje, przyniosła miliony dolarów strat i dołączyła do grona najgorszych filmów superbohaterskich wszech czasów. Ostatecznie prawa do postaci i tak trafiły do Marvela, więc kto wie, może jeszcze przyjdzie nam obejrzeć porządny film o tej barwnej czwórce.
Wyspa doktora Moreau
Podobne wpisy
Na początku lat 90. Richard Stanley miał na swoim koncie dwa klasyki: Hardware oraz Diabelski pył. Jego następnym projektem miała być adaptacja literackiego klasyka H.G. Wellsa – Wyspy doktora Moreau. Wszystko zapowiadało się obiecująco, zwłaszcza z Marlonem Brando w obsadzie. Preprodukcja trwała aż cztery lata i obfitowała w rozliczne komplikacje, włącznie z przetasowaniem aktorów, gwiazdorzeniem Vala Kilmera (aktor wymagał znaczącego skrócenia czasu na planie, w efekcie czego uczyniono go postacią drugoplanową, a do roli protagonisty pośpiesznie zatrudniono Roba Morrow) i tragedią w postaci samobójstwa córki Brando. Stanley wdawał się w liczne konflikty ze studiem, a jego sytuacji nie pomagała zrozumiała absencja Marlona Brando, największego sojusznika reżysera. Gwoździem do trumny okazało się zachowanie Vala Kilmera – zmagający się z rozwodem aktor zjawił się na planie spóźniony o dwa dni, nieustannie kwestionował decyzje reżysera i nie trzymał się scenariusza, przez co materiał z początku zdjęć był kompletnie bezużyteczny. Stanley został zwolniony, po czym kompletnie zniknął, przez co studio zaczęło się obawiać sabotażu z jego strony.
Po opanowaniu buntu Fairuzy Balk (głównej aktorki produkcji) zatrudniono Johna Frankenheimera w nadziei na uratowanie coraz droższej (budżet porównywalny do Zaginionego świata Spielberga – nie widać tego w filmie) produkcji. W międzyczasie pojawił się kolejny problem z główną rolą, jako że Morrow praktycznie błagał, żeby zwolnić go z tej produkcji; ostatecznie zastąpił go David Thewlis. To nie był jednak koniec kłopotów, a komplikacji przybyło po gruntownych przeróbkach scenariusza. Marlon Brando i Val Kilmer nie znosili się, problemy z tym drugim miał również reżyser, a Thewlis musiał napisać na nowo swoją postać. Wściekły na ciągłe zmiany scenariusza Brando odmawiał uczenia się swoich kwestii i musiały one mu być przekazywane przez radio. Czasami zdarzało się, że radio odbierało policyjne komunikaty, a Brando powtarzał je, jakby to były jego dialogi. Stanley w tym czasie zatrzymał się niedaleko planu i przeszedł przez załamanie nerwowe; jego żart o spaleniu planu studio potraktowało poważnie i w rezultacie zwiększyło ochronę. Zwolniony reżyser trafił wówczas na członków ekipy filmowej i z ich pomocą dostał się na plan w przebraniu jednej ze zwierzęcych hybryd – w ten sposób potajemnie zagrał w kilku scenach, które ostatecznie znalazły się w skończonym dziele. Finalnie zdjęcia przedłużyły się z sześciu tygodni do sześciu miesięcy, a atmosfera panująca na planie nie była lepsza od tej w filmie. Autorytarne podejście Frankenheimera do aktorów dodatkowo pogorszyło warunki pracy, a burdel, jakim był cały proces produkcji, przełożył się na efekt końcowy. Mierne recenzje, miliony dolarów strat i szereg nominacji do Złotych Malin – oto żniwo wyspy doktora Moreau. Tyle dobrego, że Kilmer przeprosił się ze Stanleyem na imprezie wieńczącej zakończenie zdjęć do filmu.
Liga sprawiedliwości
W przeciwieństwie do opisanych wcześniej produkcji ta wydawała się skazana na sukces, a szaleństwem jest fakt, że Warnerowi udało spieprzyć takiego samograja. Kultowe postaci, porządna obsada, kolosalny budżet oraz filmowa technologia końcówki drugiej dekady XXI wieku – wszystko to powinno złożyć się na przynajmniej niezły film. Zamiast tego dostaliśmy produkt przywodzący na myśl potwora Frankensteina.; nie jest to jednak wyłącznie kwestia problemów i błędnych decyzji podjętych przy okazji kręcenia tego dzieła. Porażka Ligi sprawiedliwości to pokłosie kompletnie nieprzemyślanego i skrajnie idiotycznego podejścia DC do budowania filmowego uniwersum. Tam, gdzie Marvel skrupulatnie planuje kolejne filmy wprowadzające i rozbudowujące bohaterów oraz elementy świata, DC idzie na żywioł lub zaczyna od tzw. dupy strony. Jasne, Marvel ma na swoim koncie potknięcia, ale jego uniwersum ma ręce i nogi oraz bohaterów, do których można się przywiązać. Ono żyje, podczas gdy DCEU leży i kwiczy. Zamiast konsekwentnie trzymać się swojej wizji i kontynuować to, co zapoczątkowano w Człowieku ze stali oraz BvS, postanowiono zagrać pod publiczkę, rozluźnić atmosferę, dodać trochę żartów i zmienić styl wizualny. Problem w tym, że te decyzje zapadły, kiedy film był już w trakcie powstawania. Pojawiły się liczne napięcia między studiem, producentami, scenarzystami, a Zackiem Snyderem. Przestraszony negatywnym odbiorem BvS, Warner desperacko chciał zmienić tonację filmu i reszty uniwersum, co kompletnie nie leżało oddanemu swojej wizji Snyderowi.
Ciągłe prace nad scenariuszem i jego zmiany bardzo komplikowały pracę na planie, a sam Snyder zrezygnował ze swojej funkcji podczas postprodukcji. Na jego miejsce zatrudniono Jossa Whedona, którego zadaniem było sklecenie filmu z koszmarnego bałaganu, jakim była Liga sprawiedliwości. Niezbędne były gruntowne dokrętki, które niemal podwoiły budżet i zaowocowały perełkami, takimi jak niesławna cyfrowa warga Henry’ego Cavilla (aktor nie mógł zgolić swoich wąsów, ponieważ w tym samym czasie pracował na planie nowego Mission: Impossible). To jednak nie pomogło – tonacja filmu zmieniała się co pięć minut, fabuła i postaci to scenopisarski żart, a złoczyńca może być najgorszym w historii kina komiksowego. Ewidentnie nie było także czasu na skończenie CGI, które wygląda paskudnie, zwłaszcza w pokolorowanym na pomarańczowo-czerwono finale. Efekt? Pomijając nędzne recenzje, kilkadziesiąt milionów dolarów strat w świecie, w którym dwie ostanie części Avengers przyniosły 5 miliardów dolarów przychodu.