Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE FILMY 2023 ROKU według redakcji Film.org.pl
Przy okazji wyboru 10 najlepszych filmów 2023 roku redaktorki i redaktorzy portalu Film.org.pl mieli za zadanie wskazać również najbardziej rozczarowujące tytuły minionych 12 miesięcy. Wyniki tego wewnętrznego plebiscytu uświadomiły nam, jak skrajne emocje wzbudzały w każdym z nas te same tytuły 2023 roku i jak różnią się nasze gusta oraz preferencje. W kilku przypadkach to, co dla jednych okazało się więc arcydziełem, innych rozczarowało. W pozostałych byliśmy dość zgodni. Zanim zaprosimy Was do zapoznania się z rankingiem, uprzejmie przypominamy, że mowa tu o rozczarowaniach, a nie najgorszych według nas filmach ubiegłego roku. To duża różnica, którą warto mieć na uwadze, przeglądając poniższą listę.
Zapraszamy do komentowania!
10. „Marvels”
Marvels to film kilku fajnych scen, które nie łączą się w koherentną opowieść. Niestety, mimo sporego potencjału na poziomie kształtowania zupełnie nowej relacji superbohaterskiej otrzymaliśmy scenariuszowy bajzel, któremu bliżej do seriali poziomu Xeny, czyli typowych produkcji z lat 90. Mamy tu kilka ciekawych pomysłów, przynajmniej jedną genialną na poziomie scenograficznym scenę walki. Jednak co z tego, skoro to historia o niczym? Ba! Ta została dodatkowo tak poszatkowana w postprodukcji, że aż widać, które sceny były robione wcześniej, a które później. Jakby tego było mało, całość przypudrowano kalką z filmów Jamesa Gunna. Niezbyt ładnie, bo takie ściąganie może tylko symbolizować dosyć częsty obrazek z filmu – rzyg flerkena. [Marcin Kończewski, fragment recenzji]
9. „Babilon”
Jestem wielkim fanem trzech poprzednich filmów Damiena Chazelle’a, więc z tym większą i w ciągu seansu wciąż rosnącą frustracją obserwowałem, jak młody amerykański twórca gubi się w swoim Babilonie. Jest to jazgoczący, kakofoniczny bełkot, który przez ponad trzy godziny nie chce zamilknąć, dać widzowi odpocząć, pozwolić swoim bohaterom przestać być karykaturami, a aktorom pracować z materiałem ich godnym. I tak aż do finału z puentą, że kino jest magią, zaserwowanego z subtelnością nastolatka. [Filip Pęziński]
8. „Napoleon”
Sądząc po skali projektów, które Ridley Scott wziął w ostatnim czasie na siebie, można stwierdzić, że reżyser bardzo chce zrealizować filmy niezrealizowane. Napoleon jest jednym z nich i upór, z jakim Scott chce nam tę biografię sprezentować, nie wychodzi widowisku na dobre. Oglądamy galerię dat, stanów generała w różnym okresie życia i kilka batalistycznych fresków, których przewidywalna realizacja nie posuwa kina wojennego nawet o centymetr. Napoleonowi przydałaby się kalibracja kompasu, tak żebyśmy dostali historię o czymś i o kimś, walczącym nie tylko w błocie czy lodowatej Rosji, ale również konfrontującym się ze sobą. Jedna scena z mumią to zdecydowanie za mało. [Tomek Ludward]
7. „Bielmo”
Mieć do dyspozycji takich aktorów jak Christian Bale, Toby Jones, Timothy Spall, Charlotte Gainsbourg i Harry Melling, wziąć na warsztat twórczość Edgara Allana Poego i… stworzyć tak nijaki film – za to powinny być kary. Bielmo niby próbuje wykreować wciągający gotycki klimat, ale ginie on pod powłoką netflixowo wygładzonych kadrów i scenografii pozbawionej kurzu i brudu niczym w produkcjach polskiej telewizji. Nie pomaga też opowiadana jakby od niechcenia, pozbawiona energii intryga kryminalna. Koniec końców nic tu nie działa, może poza całkiem sprawną rolą Mellinga w roli samego Poego, ale jedna rola to za mało, a poza tym nawet on nie może zrobić zbyt wiele z kiepskim tekstem, który dostaje. [Tomasz Raczkowski]
6. „Ant-Man i Osa: Kwantomania”
Napisany na kolanie scenariusz, zmarnowani aktorzy, wymuszony humor, nieudany antagonista, odrzucająca strona wizualna, przezroczysta muzyka. To wszystko tu jest. Przykro mi. [Filip Pęziński, fragment recenzji]
5. „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia”
Niestety, mimo ogromnego potencjału światotwórczego, widocznej wizji i pasji twórcy okazuje się, że bez pomysłu na postacie, z kiepskim scenariuszem, odtwórczą historią i ze sztucznym patosem nie da się zrobić dobrego kina. Rebel Moon utknął fabularnie gdzieś pomiędzy 1 a 2 aktem. Co gorsza, to bezczelna zrzynka z Gwiezdnych wojen (sami twórcy się do tego przyznają), Siedmiu samurajów i… wszystkiego, co w kosmosie się działo. Z Diuną na czele. [Marcin Kończewski, fragment recenzji]
4. „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”
Chociaż są elementy w najnowszej i ostatniej przy tym odsłonie Indiany satysfakcjonujące, żeby wspomnieć samego Harrisona Forda wciąż pozostającego w świetnej formie czy klimatyczny prolog cofający nas do czasów II wojny światowej, to jako całość film Jamesa Mangolda nie broni się absolutnie: nie ma tu lekkości przygody znanej z filmów Stevena Spielberga, nie ma ekscytującego artefaktu i związanej z nim mitologii, nie ma zapadających w pamięć sekwencji akcji. Jest za to odarcie tytułowego bohatera z jego uniwersalności na rzecz wytartego już w Hollywood schematu gorzkiej i samotnej starości popkulturowej ikony. Nieidealne Królestwo kryształowej czaszki było dużo lepszym finałem losów doktora Jonesa. [Filip Pęziński]
3. „Chłopi”
To nie tak, że Chłopi to zły film. Jednak zdecydowanie nie tak wspaniały, jak przez chwilę chyba wszyscy uwierzyliśmy po premierze na fali marketingowego spinu i międzynarodowych ambicji. Twórcy Twojego Vincenta na pewno mieli pomysł na adaptację klasycznej powieści Władysława Reymonta. Pytanie, czy koniec końców był to pomysł w pełni udany. Pomijając już decyzje narracyjne, z którymi można się zgadzać lub nie (jak ze zmianą charakteru postaci Jagny), problemem Chłopów jest fakt, że opowieść gubi się pod malarską (czy też quasi-malarską) formą. O ile estetyka jest ciekawa, to po chwili można odnieść wrażenie, że się zużywa, a więcej niż kilka razy film dosłownie zasłania się ostentacyjnymi odniesieniami malarskimi, przykrywając nimi brak pogłębienia poszczególnych wątków pobocznych. W tym wszystkim gubi się społeczny wymiar Chłopów, w tej wersji będącej bardziej „Romeo i Julią w Lipcach”, niż tym, czym była powieść. [Tomasz Raczkowski]
2. „Oppenheimer”
Christopher Nolan sięga po nowy dla siebie filmowy gatunek, a wydarzenia wielkiej skali zamyka w klaustrofobicznych przestrzeniach. Twórcze podejście, ale jego jednostronność odbiera filmowi dramaturgii i co jeszcze istotniejsze, konieczności przedstawianych działań. Oppenheimer jest pacyfistycznym manifestem i przytomną refleksją nad XX-wieczną światową historią. Zazwyczaj jest to wyrażane zbyt wprost (rozmowa z prezydentem), a raz z błyskotliwym, żartobliwym cynizmem (scena wybierania miast do zbombardowania w Japonii). W Oppenheimerze na pewno cenne jest eksplorowanie tragicznego splotu naukowego środowiska z żerującym na jej osiągnięciach przemysłem zbrojeniowym. Dla pierwszej ze stron nawet jeden krok, to o jeden za dużo. Druga doskonale wie, że ma środki i dostęp do koniecznych dla zrobienia postępu narzędzi. Wie, że jak płaci, to wymaga i nie pyta o nic więcej.
Christophera Nolana fascynują minione czasy, historyczne figury, spisane w podręcznikach konflikty i technologiczne przełomy. Wolę jednak, gdy Nolan sam wymyśla filmowe światy. Nad Dunkierkę i Oppenheimera zawsze więc wybiorę Incepcję i Interstellar. To dla mnie ciągle reżyser fikcji, nie faktów. [Maciej Niedźwiedzki, fragment recenzji]
1. „Bo się boi”
Bo się boi to trzeci pełnometrażowy film w dorobku Ariego Astera. Po Dziedzictwie. Hereditary, a także Midsommar. W biały dzień poprzeczka stała bardzo wysoko… i wyszło na to, że nie do trzech razy sztuka, bo tym razem reżyserowi niestety nie udało się do niej doskoczyć. Choć tytuł zapowiadał się niezwykle obiecująco, a jego pierwszy akt jest zrealizowany i odegrany przez Joaquina Phoenixa w taki sposób, że dosłownie wbija widza w fotel, to jednak wszystko to, co następuje później, jest naznaczone tendencją coraz to bardziej i bardziej spadkową. Meandry świadomości Beau stają się zdecydowanie zbyt zawiłe i za mało przystępne, by były w stanie pociągnąć tę prawie trzygodzinną opowieść. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że Ari Aster po prostu sam pogubił się w tym, co tak naprawdę chciał przekazać, zapominając zarazem, że film powinien być nie tylko dla niego, ale również dla widza. A w przypadku takiej tematyki i takiego metrażu ani ciekawa oprawa audiowizualna, ani tak wybitny aktor jak Joaquin Pheonix nie mają szans, by pociągnąć całość na swoich barkach. Bo się boi to tytuł, który ciężko jednoznacznie ocenić. Jak dla mnie funkcjonuje bardziej jako emocjonalny rollercoaster czy escape room, z którego już bardzo chcesz się wydostać, niż jako dzieło filmowe. Tym razem Ari Aster nie zachwyca ani nie zaskakuje, ale przede wszystkim dłuży się i rozczarowuje. [Paulina Zdebik]