ANT-MAN I OSA: KWANTOMANIA. Wybuchy, czas, Kang, coś tam, wybuchy [Recenzja]
Najnowszy film Marvela się po prostu nie udał. Trudno jednak mówić o tegorocznych przygodach Ant-Mana jako niegroźnym wypadku przy pracy, bo film miał na dobre otworzyć Multiverse Sagę, przedstawiając nam w pełnej krasie jej głównego złoczyńcę. Wieści zza oceanu sugerują, że włodarze Disneya już przeczytali prasę, bo w tym samym dniu, w którym na ekrany wchodzą miażdżeni przez recenzentów Ant-Man i Osa: Kwantomania, docierają do nas informacje o ograniczeniu rocznych liczb premier tytułów Marvela i licznych przesunięciach. Chyba dobrze, bo Kwantomania to wręcz groteskowy zbiór wszystkich grzechów studia za nią stojącego.
Fabuła trzeciej części Ant-Mana jest tak prostacka (bo słowo „prosta” ktoś mógłby uznać za pozytyw), że pierwsze kilka minut seansu wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Oto bowiem po krótkim montażu aktualizującym nam, co nowego u Scotta Langa i jego bliskich, przenosimy się do piwnicy Pymów, gdzie nastoletnia córka Scotta mówi zbitkę słów o urządzeniu komunikującym się ze strefą kwantową, coś błyska i już w tejże strefie jesteśmy i obserwujemy naszych bohaterów mierzących się z Kangiem.
Po co ten film istnieje?
Niestety, pretekstowość fabuły okazuje się pretekstem do… niczego. Nie ma w Kwantomanii dobrze napisanych postaci czy ich relacji, nie ma udanego humoru, nie ma chwytliwych dialogów, nie ma efektownych scen akcji. Jest za możliwość pokazania Kanga, co wydaje mi się jedynym powodem, dla którego nakręcono film.
Na pewno nie zrealizowano go po to, aby ograniczyć rolę Hope (bohaterki tytułowej!) do bycia wałęsającą się w tle statystką, pokazać skrajnie nieangażującą relację Scotta z córką, którą oparto na wyświechtanym, starym jak świat schemacie pt. „zabrakło cię w moim życiu, radzę sobie sama, teraz jestem buntowniczką!”, eksplorować nagle nie tak groźną i nie tak tajemniczą strefę kwantową czy udawać, że obchodzi nas rebelia jej mieszkańców złożonych z odrzutów i bootlegów z Thorów Taiki Waititiego.
Jest zatem Kang i niech sobie chłop jest i walczy z Avengers, ale na ten moment jestem skrajnie zaniepokojony, czy uda się z niego zlepić antagonistę na miarę Thanosa. Nie wydaje się mieć on ciekawej genezy, interesującego celu czy nawet… odrobiny charyzmy. Jonathan Majors w roli wypada niestety dosyć przeciętnie. Osobiście wolałbym już powoli o nim zapominać, niż nakręcać się na starcie Kanga z resztą największych ziemskich herosów.
Dlaczego wygląda jakby miał premierę dwie dekady temu?
Wszystko to, co zarzucone wyżej, można byłoby jakoś – niby na ślinę – skleić pewnie zapierającymi dech w piesiach wizualiami i chociaż Marvel nigdy tego nie potrafił, to trzecim Ant-Manem wszedł na zupełnie nowy poziom fuszerki. Pewnie duża w tym „zasługa” faktu, że nie było jeszcze filmu tego studia w tak mocny sposób polegającego na CGI, bo przecież w 95% dziejącym się w strefie kwantowej. I w 95% wyglądającym jak film próbujący sięgać po te narzędzia dwie dekady temu. Atak klonów, Mali agenci. Nazwijcie to, jak chcecie. Tylko nie porównujcie do Avatarów Jamesa Camerona, bo nawet mi byłoby Marvela szkoda.
A skoro Marvela (niczym żywy i oddychający byt) do tablicy przywołałem, to zakończę myślą, że jak lew starałem się przez lata bronić tego studia przed hejterami, ale dzisiaj – w jego niemal piętnastolecie – nie potrafię. Napisany na kolanie scenariusz, zmarnowani aktorzy, wymuszony humor, nieudany antagonista, odrzucająca strona wizualna, przezroczysta muzyka. To wszystko tu jest. Przykro mi.
Aha, po całości czekają nas dwie sceny po napisach (no, jedna w trakcie). Obie są równie złe co reszta filmu.