search
REKLAMA
Recenzje

MARVELS. Kolorowe wymioty Flerkena [RECENZJA]

„The Marvels” to film kilku fajnych momentów i jednocześnie zlepek scen pozbawionych scenariusza. Wszystko tu jest za mocno, wszystkiego za dużo.

Marcin Kończewski

10 listopada 2023

REKLAMA

Byłbym kłamcą, gdybym od razu napisał, że Marvels to kiepski film na każdym polu. Cóż, naprawdę są momenty, kiedy film Nii DaCosty ogląda się dobrze. Jest tu kolorowo, dostajemy kilka nieszablonowych pomysłów wizualnych, a także próbę zbudowania nowej jakości na poziomie drużyny bohaterek. Niestety, wszystko to finalnie… nie ma za bardzo sensu. Okazuje się bowiem, że Marvels to zlepek scen pozbawionych scenariusza, gdzie wszystko jest za mocno, wszystkiego za dużo.

Najbardziej boli mnie to, że brak sensownego (albo wręcz JAKIEGOKOLWIEK) skryptu powoduje, że postacie z potencjałem tracą całą swoją chemię i moc. Widać gołym okiem, zwłaszcza po dosyć obiecującym akcie I, gdzie naprawdę spodobał mi się koncept na zawiązanie akcji, że był tu gdzieś potencjał na dobry film MCU. Motyw zamiany miejsc jest bowiem nieszablonowy. Jego najlepszym momentem jest fantastyczna scena walki, gdzie ten pomysł jest naprawdę nieźle wykorzystany, zwłaszcza na poziomie montażu. Takiego czegoś w MCU nie widziałem. Paradoksalnie, podobne okruszki, dobre momenty potęgują rozczarowanie i udowadniają tylko jedno – była tu przestrzeń, aby zrobić z Kamalą, Monicą i Carol coś naprawdę ciekawego. Bo gdzieś w tym fabularnym bałaganie, skakaniu z lokacji do lokacji przebija się też jakaś chemia. Niestety, character arc jest w ich przypadku naprawdę koncertowo spartolony. Twórcy po dobrym punkcie wyjścia prześlizgnęli się po powierzchni i dramaturgii jak sprawny łyżwiarz po dobrze wypolerowanym lodowisku. Aj, gdyby tylko ktoś sprawny i z lepszym scenariuszem pociągnął wszystkie wątki tak, jak chociażby jest zarysowana relacja rodzinna Khanów, to dostalibyśmy świadomy, fajny i rozrywkowy film… Otrzymaliśmy w zamian niespójny, złożony z wielu zbędnych sekwencji, rozbuchany do bezsensownych granic marvelowski średniaczek z tragicznym, fatalnie (bo pretekstowo) umotywowanym czarnym charakterem. To jeszcze gorsza bohaterka niż Malekith, o której imieniu można zapomnieć od razu po seansie.

Muszę to napisać, chociaż nie mam zamiaru dołączać do bezmyślnego chóru krytyków – nie lubię Kapitan Marvel w wykonaniu Brie Larson. Nie jestem uprzedzony do aktorki, tylko nie przepadam po prostu za tą interpretacją postaci, używanymi przez Brie środkami. Jest to dla mnie zwyczajnie irytująco rozpisana bohaterka. I twórcy jakby o tym wiedząc, postanowili zmienić postać Danvers i zbudować ją na nowo.  I wiecie co? Niestety, Carol jest najsłabszym, oprócz papierowego villaina, elementem The Marvels. Finalnie wygląda to tak, jakby wyciągnięto Kapitan Marvel z równoległego uniwersum i kazano udawać poprzedniczkę. Wina tu leży na poziomie scenariusza, ale też Brie mocno musi się wysilać, żeby nie zdradzić, jak bardzo męczy ją ta rola. Na ekranie wygląda tak, jakby ktoś ją zmuszał do tych sztucznych uśmiechów, pląsów, a ona nie ma żadnych narzędzi, aby zaoferować coś innego. Kamienne oblicze Larson jest takie samo, nawet gdy roni łzy. Ms. Marvel czy Monica wypadają w tej mierze lepiej. To one poniekąd ciągną film za uszy. Monica traci jednak totalnie na powierzchownej relacji z Danvers, a przez to, że bombastyczny finał to totalny flop, a ona jest jego główną postacią, to niestety trudno napisać o niej w superlatywach. Dlatego w moich oczach całość nietypowego tria wyciąga tylko jedna z nich – Kamala Khan. Jej Ms. Marvel jest niewinna, tak samo urocza jak w serialu i podobnie jak w tamtej produkcji najbardziej cierpi wtedy, kiedy musi wchodzić na rejestry wielkiej misji ratowania świata. To się nie sprawdza na poziomie tak skonstruowanych postaci jak Kamala, Spider-Man czy Kate Bishop. To fajni kumple i fajne kumpele z sąsiedztwa. Będę się jednak upierał, że gdyby wszystkim tak się chciało na planie jak Iman Vellani  i jej filmowej rodzince, to byśmy mieli fajną, może mniej zobowiązującą, ale konsekwentną, rozrywkową produkcję. 

Kojarzycie tego jednego kumpla, który na sprawdzianie ściągał od was tak bezmyślnie, że przepisał nawet imię i nazwisko? To kolejny casus Marvels, które w wielu momentach, kompletnie zresztą niespójnych z aspektem tonalnym całej na ślinę sklejonej fabuły, są bezczelną kalką produkcji Jamesa Gunna. Może je wymienić? To jedziemy: sekwencja na wodnej planecie z „księciem i księżniczką”, wątek z flerkenami, ogólnie cała wizja kosmosu. To wszystko nie dość, że jest czymś ewidentnie ściągniętym od Jamesa Gunna, to jeszcze dodatkowo zbędnym. Cóż, nie udało się być drugimi Strażnikami Galaktyki. Światotwórczo jest tu jednak o wiele więcej kłopotów, bo chyba problem z power levelem superbohaterów nigdy nie był tak bardzo widoczny jak tutaj. W tej mierze nic się nie trzyma kupy – raz Danvers ma taką potęgę, aby rozpalać wygasłe gwiazdy, kiedy indziej dostaje po głowie od przeciwniczki, która teoretycznie kradnie jej moc, aby ostatecznie jej nie udźwignąć. Wszystko to nie ma żadnej logiki, konsekwencji. Jej brak plus rozłażenie się konceptu na zbyt wielkie MCU widać też w postaci Fury’ego, który nie ma nic wspólnego z tym dziadkiem z Tajnej inwazji. Zupełnie jakby ktoś wygumkował ten serial.

Marvels to film kilku fajnych scen, które nie łączą się w koherentną opowieść. Niestety, mimo sporego potencjału na poziomie kształtowania zupełnie nowej relacji superbohaterskiej otrzymaliśmy scenariuszowy bajzel, któremu bliżej do seriali poziomu Xeny, czyli typowych produkcji z lat 90.  Mamy tu kilka ciekawych pomysłów, przynajmniej jedną genialną na poziomie scenograficznym scenę walki. Jednak co z tego, skoro to historia o niczym? Ba! Ta została dodatkowo tak poszatkowana w postprodukcji, że aż widać, które sceny były robione wcześniej, a które później. Jakby tego było mało, całość przypudrowano kalką z filmów Jamesa Gunna. Niezbyt ładnie, bo takie ściąganie może tylko symbolizować dosyć częsty obrazek z filmu – rzyg flerkena. 

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA