search
REKLAMA
Muzyka filmowa

MUZYCZNA POMARAŃCZA. Styczeń 2018

Jacek Lubiński

30 stycznia 2018

REKLAMA

Mully to z kolei dokument, którego nie zobaczymy póki co w polskiej dystrybucji. Śmiało można natomiast sięgnąć po ogólnodostępny (czyt. online) soundtrack autorstwa Benjamina Wallfischa. Nie jest to może rzecz wybitna, ale za to bardzo nastrojowa, potrafiąca poruszyć ckliwymi tematami, a także przykuć uwagę paroma żywszymi, pokrzepiającymi melodiami. Krótki czas albumu i poszczególnych utworów sprawiają, że jest to przyjemne doświadczenie, ubarwione dodatkowo piosenkami, które też łatwo polubić, nawet jeśli ostatecznie nie dodamy ich do folderu z ulubionymi.

Dokumentem jest również tajemnicze Psi z kompozycjami bliżej nieznanego Alexisa Maingauda. To kolejna płyta stawiająca przede wszystkim na atmosferę. A tę kreuje głównie za pomocą przepięknych partii fortepianowo-chóralnych, w które nie sposób nie wsiąknąć. Ponad godzina materiału oznacza zdecydowanie pozycję dla bardziej cierpliwych, względnie lubujących się w podobnych klimatach melomanów. Ale wszelkie przestoje z nawiązką nagradza wspaniały, pobudzający do życia finał – już choćby dla niego w ogóle warto sięgnąć po cały soundtrack.

Nastrojowe ballady, folkowa niezależność i kameralność wykonania, chwytliwe, proste, słodko-gorzkie melodie rockowe – to właśnie oferuje w sferze muzycznej seria The End of the F***ing World, w której za całą oprawę odpowiada Graham Coxon. I wyszło mu naprawdę zaj***ście sympatyczne granie, do odsłuchania którego fanów serialu dwa razy zachęcać nie trzeba. Reszta też nie powinna się dłużej prosić, gdyż to naprawdę urokliwa, niezobowiązująca ścieżka dźwiękowa, która wchodzi jak w masło i bez znajomości serialu – w dodatku wstydliwie wręcz krótka (jakim cudem ktoś postanowił podzielić elektroniczny materiał na dwie „płyty”, pozostaje dla mnie zagadką życia).

Kolejny na liście jest jazz, którego w kinie ostatnio jakoś tak mniej. Trio Amy Lee, Dave Eggar i Chuck Palmer taką alternatywę proponują w swojej ilustracji do Blind. Mamy zatem spokojne, delikatne i bardzo melancholijne melodie fortepianowe, trochę obowiązkowych solówek na trąbkę oraz kilka przyjemnie odprężających piosenek, które reprezentują także inne, często zdecydowanie ostrzejsze gatunki muzyczne. Na romantyczny wieczór we dwoje całość nadaje się idealnie. Poza tym raczej dla koneserów, do sączenia przy winku. Albo kawie.

Nieśmiało wspomnę też jeszcze o Pasażerze. Praca Roque’a Bañosa wpisuje się niestety w typowe schematy współczesnej, beznamiętnej muzyki akcji, czyli generalnie nie rozpala serca i mózg ją szybko zapomina. Podoba mi się jednak na poły romantyczny temat główny ze wstawkami fortepianowymi à la Ludovico Einaudi. Na albumie zawiera się on w pierwszej i ostatniej ścieżce, zatem jeśli traficie na ten tytuł przypadkiem na Spotify czy gdzieś, to… w sumie łaj not? Liam patrzy.

Wisienką na torcie muzycznego miesiąca są natomiast dość nieoczekiwane i rozszerzone wydania klasyków. Kultowy Prawdziwy romans wspomnianego Zimmera, Kto wrobił królika Rogera? Alana Silvestriego i Robin Hood: Książę złodziei Michaela Kamena. Ten pierwszy wypuszczono tylko w wersji elektronicznej i jego dłuższa forma właściwie niewiele wnosi do dotychczasowego odbioru nut (acz fani powinni być usatysfakcjonowani), niemniej temat główny to wciąż cool melodia, do której fajnie czasem powrócić. Dwa kolejne tytuły doczekały się za to pełnoprawnych, płytowych edycji pod szyldem wytwórni Intrada, z książeczkami i całym dobrodziejstwem inwentarza.

Robin… to ponad godzina niepublikowanego wcześniej materiału plus utwory bonusowe i całkowicie zremasterowany dźwięk, które nadają tej pełnoorkiestrowej, staroświeckiej muzyce nowego wymiaru. Szkoda jedynie, że na dwóch płytach zabrakło popularnych hitów promujących film, ale to niewielka skaza na tym imponującym wydaniu, które można jedynie polecać miłośnikom kina spod znaku płaszcza i szpady. Muzyka z Królika (rym zamierzony jak najbardziej) zbliża się tymczasem do aż trzech godzin rozbitych na tyle samo krążków, na których zawarto chyba wszystko, co tylko możliwe. Całość także odświeżono i opatrzono bonusami, wersjami alternatywnymi, utworami źródłowymi oraz nową szatą graficzną. Acz trzeba sobie w tym wypadku napisać szczerze, że jest to akurat produkt dla najbardziej zatwardziałych maniaków danej pozycji – zdecydowana większość po prostu nie przejdzie przez takiego kolosa. To rzecz mocno zintegrowana z ruchomym obrazem, w oderwaniu od którego zatraca po części swój rozrywkowy charakter.

I to by było na tyle – do posłuchania w lutym!

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA