MUZYCZNA POMARAŃCZA. Styczeń 2018
Pora odświeżyć nieco zakurzony dział muzyki. Ale nie typowo recenzencko – raczej mniej formalnie, na luzie. Wzorem cyklicznych podsumowań/polecanek, jak niedawne, opasłe zestawienia roczne, które tym samym odejdą do lamusa. Skupimy się na gorących nowościach, ale nie tylko – sięgać będziemy również do historii, przybliżać te mniej znane i ograne tytuły, czasem wychodzące poza definicję czystej muzyki filmowej oraz ogólnie będziemy pisać o tym, co akurat w niej piszczy.
A dlaczego akurat „pomarańcza”? Bo ja też lubię uprawiać zbrodnię do jakichś inspirujących taktów.
Zatem co łechtało emocje w dobiegającym końca styczniu roku 2018?
Nic, a raczej nić, bo rewelacja sezonu nagród – Nić widmo – doczekała się w końcu wydania albumu z muzyką autorstwa Jonny’ego Greenwooda. I jest to ilustracja bardzo klasyczna w brzmieniu, tradycyjna w formie, choć nie wolna od autorskich eksperymentów; romantyczna i mocno artystyczna, niekiedy aż do przesady. Co prawda w tej chwili trudno mi rzec, jak wypada w filmie, gdyż do polskiej premiery jeszcze trochę (acz patrząc na zachwyty krytyków i Oscarową nominację, to pewnie dobrze), niemniej płytowo intryguje. Nawet jeśli bywa momentami problematyczna, wymagająca, zbytnio jednostajna i wręcz… irytująca, to na pewno nie można odmówić jej klasy oraz niezwykłego, jakby podskórnego uroku. Warto, choć z całą pewnością nie jest to muzyka dla każdego.
Na przeciwległym biegunie leży Gra o wszystko Daniela Pembertona, czyli kompozytora, który śmiało może aspirować do miana najbardziej utalentowanego, pomysłowego i oryginalnego artysty młodego pokolenia (w listopadzie stuknęło mu równe 40 lat, co w tej branży jest właściwie wiekiem przedszkolnym). Elektroniczna, drapieżna, z nerwem i odpowiednią energią, ale i nutką tajemnicy, która sączy się z głośników – taka jest właśnie jego muzyka do filmu Aarona Sorkina. Jest w tym trochę house, techno i dobrego, starego rocka, a cały ten miks wypada niezwykle przebojowo i po prostu fajnie. A na trackliście także sympatyczne nawiązanie do Wszystkich pieniędzy świata, które muzycznie też są niczego sobie.
Trzecim niekwestionowanym hitem miesiąca jest natomiast bez wątpienia Król polki od Netflixa. Mało tu muzyki filmowej jako takiej, bo ścieżka dźwiękowa składa się w całości z odświeżonych wersji starych szlagierów polki – czyli, jak by nie słuchać, mocno krzykliwego, festyniarskiego gatunku, który nie każdego rusza. Niemniej te czternaście zawartych na płycie utworów to czysty fun i niesamowita porcja pozytywnej energii. Tym większa, że niemal wszystkie piosenki samodzielnie wykonał Jack Black – w tym te w języku polskim! – co wyszło mu doprawdy perfekcyjnie. Prawdziwy Jan Lewan może być zazdrosny.
Również produkcją Netflixa, acz już serialową, są Podróżnicy, którzy otrzymali od swojsko brzmiącego Adama Lastiwki iście elektroniczny score, momentami przypominający dokonania Johna Carpentera i Tangerine Dream z najlepszych lat. Całościowo nie jest to ten sam poziom, niemniej jeśli kogoś kręci modny ostatnimi czasy powrót do stylistyki magicznych eighties, powinien czuć się tu jak u siebie w domu. Ba! Mam wrażenie jakby niektóre z zaprezentowanych tu tematów sprawdziły się lepiej w ostatnim Blade Runnerze niż ostatecznie użyte tam kompozycje Hansa Zimmera i spółki.
A jeśli ktoś ma ochotę na jeszcze więcej retro grania, to powinien bez wahania sięgnąć po Videomana od Roberta Parkera i Waveshapera, czyli synthwave prosto ze Szwecji. To już klimaty nie tylko wspomnianego Carpentera, ale i na przykład Daft Punk. Liczne piosenki (loffciam Love Frontier!), klubowe bity i charakterystyczne brzmienia syntezatorów zdają się przenosić nas wprost do niezapomnianej ery VHS, z którą ponoć tak mocno związana jest fabuła całego filmu. Zresztą w tym wypadku okładka rodem z reklamy C-klasowego horroru mówi wszystko – jest moc, jest impreza!
W klimatach taneczno-elektronicznych skąpana jest również ilustracja Matthew Herberta do nominowanej do Oscara Fantastycznej kobiety. Nie jest ona może tak wspaniała, jakby sugerował to tytuł, niemniej od niektórych melodii trudno się oderwać, bo są zwyczajnie hipnotyzujące. Jak każda kobieta, muzyka Herberta prezentuje wiele obliczy, przez co jest miejscami niełatwa w odbiorze (no cóż, przynajmniej nie idzie się z nią pokłócić). Ale ma w sobie sporo uroku, nietypowego erotyzmu i przyjemnej delikatności. Dla tych, którzy szukają nowych horyzontów, będzie jak znalazł.