Moje KINO MOSKWA. Wspomnienie
Jego budowę rozpoczęto w 1949 roku przy ulicy Puławskiej 19, naprzeciw wylotu ul. Rakowieckiej. Pierwszy seans odbył się natomiast 22 lipca 1950 – po płomiennym przemówieniu ministra kultury i sztuki, Stefana Dybowskiego, puszczono dwa filmy: dokument o Julianie Marchlewskim oraz premierę sowieckiej propagandy wojennej One mają ojczyznę. Tak właśnie Warszawa otrzymała swoje najlepsze kino, jedno z pierwszych po wojnie (wcześniej zbudowano Polonię, Prahę i Syrenę). Gdyby wciąż „żyło”, kino Moskwa obchodziłoby w tym roku swoje siedemdziesiąte urodziny.
Powstały według projektu Kazimierza Marczewskiego i Stefana Putowskiego budynek posiadał zawrotne 1260 miejsc na widowni i, jak na swoje czasy, nowocześnie urządzone wnętrza, wraz z imponującym, eleganckim balkonem. Tym samym było największym kinem w powojennej stolicy i jednym z największych w kraju – symbolem „nowoczesnej” architektury i rozwoju miasta, co dodatkowo podkreślała jego nazwa, mająca w założeniu umocnić więzi z towarzyszami z ZSRR. To zresztą tam odbywał się coroczny przegląd filmu radzieckiego, zachęcający do obcowania z komunistyczną kulturą. Ale tylko w teorii. Rzeczony festiwal mieszkańcy wykorzystywali przede wszystkim do randek, chodząc „do kina, nie na film”, więc generalnie sala świeciła wtedy – i tylko wtedy – pustkami. Sama Moskwa do historii przeszła natomiast dzięki obnażającemu stan wojenny zdjęciu Chrisa Niedenthala, który w obiektywie uchwycił transporter opancerzony stojący na tle kina z afiszem filmu Czas apokalipsy. I pomyśleć, że początkowo miało ono nosić niewinną nazwę „Wieczór” (i mimo wszystko dobrze, że tak się nie stało).
O wyjątkowości Moskwy na mapie peerelowskiej Polski świadczyło zresztą wiele rzeczy. Choćby obowiązkowa szatnia i, niczym w teatrze, program wieczoru sprzedawany przez bileterki przy wejściu. Z biegiem lat, zwłaszcza po przewrocie, element ten zaczął oczywiście zanikać, a kino podupadać, lecz zainteresowanie jego repertuarem było zawsze. Zwłaszcza że Moskwa była też tak zwanym kinem zeroekranowym, czyli takim, które pokazywało premierowe filmy z Zachodu, w tym laureatów międzynarodowych festiwali. To tam odbywał się co roku przegląd kina światowego „Konfrontacja”, w trakcie którego Moskwę można było pomylić z supersamem, do którego wrzucono deficytowy towar w limitowanej ilości – tak długie były kolejki, w których stało się do kas. Ba! Najtwardsi kinomani koczowali wtedy po parę dni w przyczepach kempingowych! Był to prawdziwy raj dla – współcześnie już nieistniejących – koników, którzy na biletach sprzedawanych z drugiej ręki dorobili się niemałych fortun. Zwłaszcza gdy na ekran trafiały takie hity, jak awanturniczy Fanfan Tulipan z Gerardem Philipe’em (1952), film o Beatlesach (1965) lub Wejście smoka z Bruce’em Lee (1973), na premierze którego publiczność dosłownie połamała drzwi i wybiła okna, szturmując hol. Polski Dziki Zachód jak się patrzy – w końcu Rio Bravo (1959) również nie przeszło w Moskwie bez echa.
O Moskwie można w kontekście historycznym pisać zapewne jeszcze długo i namiętnie. Ale cokolwiek by nie napisać, jedno jest pewne – to kino budziło szacunek jak mało które. Było potężne, acz generalnie niezbyt wysokie. Jednocześnie stało na niewielkim wzniesieniu, otoczone zielenią – w PRL-u zawsze ładną i zadbaną, co tylko potęgowało wrażenie – tym samym niejako dominując nad okolicą. To sprawiało, że wyprawa do niego budziła prawdziwy dreszczyk emocji, a każdy seans stał o klasę wyżej od dzisiejszych wypadów do multipleksów, które zresztą przyczyniły się do upadku tego niecodziennego przybytku.
W środku duże, ogromne wręcz – z ekranem, który mógłby pewnie konkurować z IMAX-em, nawet jeśli był de facto mniejszego formatu – robiło wrażenie kościoła lub jakiejś innej świątyni dla wyznawców X muzy. W takich warunkach każdy film robił duże wrażenie, a już zwłaszcza wielkie, epickie widowiska. Być może dlatego seans Wodnego świata (1995) był dla mnie wyjątkowym doznaniem, które zapamiętam na zawsze, a które potem było już trudno powtórzyć w podobnej formie. A spotkanie z Wojowniczymi Żółwiami Ninja (1990) jawiło się jak największa przygoda roku. Także niesławna część trzecia filmu, choć już wtedy odbiegająca w moich oczach jakością od oryginału, sprawiała równie dużo frajdy („dwójkę” obejrzałem w międzyczasie gdzie indziej, bodajże w Lunie bądź Polonii).
Podobnie było z oglądanymi z nadmienionego balkonu Uwolnić orkę (1993) i jej sequelem, starymi, dobrymi animacjami Disneya, jednymi z przygód Pana Kleksa czy też z którąś z klasycznych części Gwiezdnych wojen, jeszcze przed zmianami. W Moskwie smakowały nawet i takie kwiatki, jak Uliczny wojownik (1994). No i w końcu trudno było sobie wyobrazić lepsze warunki do oglądania Bohatera ostatniej akcji (1993), dla którego kino jest wszak istotnym miejscem akcji. Te i wiele innych, wyjątkowych chwil udało mi się przeżyć właśnie tam.
Podobne wpisy
Ale też i Moskwa dostarczyła mi jednego z najbardziej traumatycznych przeżyć młodości, kiedy to bezradnie stałem na ulicy i patrzyłem, jak wielka, stalowa kula rozbija legendarny gmach kawałek po kawałku. Czemu? Bo demokracja. W latach 90. jednosalowe kino z poprzedniej epoki zwyczajnie przestało być rentowne, więc zamiast je zmodernizować albo uznać za zabytek kultury i odpowiednio przekształcić jacyś idioci postanowili je zburzyć – i to praktycznie od razu po zamknięciu. Co prawda w zamian obiecano ludowi najnowocześniejszy, lśniący się jak psu jaja multipleks w kraju, ale ostatecznie stanął w tym samym miejscu obrzydliwy biurowiec Europlex, w którego podziemiach, obok różnorakich biur i sklepów, upchnięto m.in. kino z sieci Silver Screen – w założeniu mocno VIP-owskie, zostało zamknięte w grudniu 2009 roku, po przejęciu marki przez Multikino. Wkrótce obok powstał kolejny koszmarek o nazwie Centrum Finansowe Puławska – podobnie niezgrabne, równie bezsensowne połączenie betonu i szkła, które straszy tam do dziś.
30 kwietnia 1996 r. odbył się ostatni seans w Moskwie – o godzinie 20 wyświetlono Dziwne dni Kathryn Bigelow. Dokładnie tego dnia miał też miejsce ostatni pokaz w Iluzjonie na ulicy Wspólnej – ten obiekt udało się jednak uratować, przenosząc na Narbutta, gdzie wciąż działa (w zamian zlikwidowano funkcjonujące tam od 1950 roku kino Stolica). Historię Moskwy i wspomnienia jej pracowników oraz rozbiórkę budynku udokumentował Piotr Morawski filmem Moja Moskwa. Śpiewa o nim także Pablopavo w piosence Oddajcie kino Moskwa oraz zespół Koniec Świata w swoim utworze Kino Mockba. Kino występuje też w jednym z epizodów serialu Wojna domowa oraz na moment pojawia się w filmie Juliusza Machulskiego Ile waży koń trojański? (2008).
Niestety o dawnym majestacie miejsca, z którego zrobiono odwrotność Stadionu X-lecia, można obecnie zapomnieć. Tylko tyle dobrego, że z gmachu Moskwy zachowano charakterystyczne, piękne rzeźby dwóch lwów autorstwa Józefa Trenarowskiego. Wciąż dumnie pilnują tego niegdyś wyjątkowego na kulturalnej mapie punktu – choć teraz, sprowadzone do poziomu ulicy, wyglądają raczej jak gargulce postawione przed wyjątkowo posępnym cmentarzyskiem historii, której są milczącymi świadkami. Nieśmiało przypominają Warszawiakom o dawnym pięknie ich domu, przywracając do życia wspomnienia. Podobnie powspominać możemy sobie już tylko kino Relax, Feminę, Palladium, Polonię…
Zdjęcie główne pochodzi z tygodnika “Stolica” nr 17/62.