search
REKLAMA
Zestawienie

MARTIN SCORSESE. Oceniamy wszystkie filmy na dwa głosy

REDAKCJA

20 listopada 2019

REKLAMA

Kolor pieniędzy (1986)

Jakub Piwoński: To jedyny sequel w karierze Martina Scorsesego. W dodatku sequel czyjegoś filmu. Ale nie pierwsza adaptacja powieści, którą reżyser wziął na warsztat. Scorsese postanowił wrócić do historii Bilardzisty Roberta Rossena, filmu z 1961 roku, by przyjrzeć się, jak potoczyły się losy głównego bohatera, granego przez Paula Newmana. W Kolorze pieniędzy Eddie Felson deklaruje, że skończył już z bilardem, ale nie oznacza to, że przestał się na tym sporcie znać. Upatruje sobie młody, nieokrzesany talent o twarzy Toma Cruise’a, by pokierować jego poczynaniami i wskazać drogę do sukcesu. W trakcie podróży do Atlantic City odkrywa jednak, że jego głód gry jest wciąż żywy. W ten sposób Scorsese niejako daje do zrozumienia to, co w pewnym momencie na głos wypowiada główny bohater. Że pieniądze zarobione to jedno, ale te wygrane liczą się podwójnie. A to może uzależniać. Kolor pieniędzy to dramat tak klasyczny, jak tylko się da, z fabułą bardzo konsekwentnie prowadzoną po linii prostej do finału i wyraźnie zarysowanymi postaciami mentora i ucznia. Plusem jest, że film w kilku miejscach zaskakuje, gdyż pewne schematy zostają w nim przełamane. Aktorsko pozytywnie wyróżniają się tylko Paul Newman i Mary Elizabeth Mastrantonio, gdyż Cruise nierzadko irytuje swoim niepohamowanym pędem do zwycięstwa, owocującym mało wyważonymi aktorskimi szarżami. Co ciekawe, Paul Newman otrzymał za tą rolę Oscara, choć mam wrażenie, że już wtedy było wiadomo, że to nagroda bardziej honorowa niż za tę konkretną rolę. Bo kreacji zasługujących na najwyższe laury miał aktor w swojej karierze o wiele więcej.

Katarzyna Kebernik: Kolejny film nakręcony dlatego, że realizacja Ostatniego kuszenia Chrystusa nie mogła dojść do skutku. Tym razem – oczywiście moim zdaniem – ze znacznie gorszym efektem niż w przypadku Po godzinach. Kolor pieniędzy to hollywoodzki przeciętniak skrojony pod masowego widza, Oscary i generowanie zysków. Dostajemy tu wszystko, co charakterystyczne dla tego typu kina: sztampowy scenariusz (relacja mistrz–uczeń, rywalizacja sportowa, miłosny trójkąt), bezpieczny styl filmowania i gwiazdorskie nazwiska, mające za zadanie przyciągnąć tłumy do kin – w tym przypadku duet młodego Toma Cruise’a i dojrzałego Paula Newmana. Dla tego drugiego warto mimo wszystko obejrzeć ten film, zwłaszcza jeśli jest się fanem aktora. To rozliczeniowa, sentymentalna kreacja, choć daleko jej do najwybitniejszych ról Amerykanina. Newman dostał za Kolor pieniędzy Oscara, choć nagroda ta sprawia wrażenie raczej bonusu do przyznanego rok wcześniej Oscara honorowego za całokształt twórczości i rekompensaty za wszystkie lata ignorowania tego aktora przez Akademię. Tak czy inaczej, w Kolorze pieniędzy najbardziej drażni mnie miałkość i nijakość. Brak zaangażowania Scorsesego w tę opowieść jest aż nader wyczuwalny.

 ⑤

Ostatnie kuszenie Chrystusa (1988)

Katarzyna Kebernik: Doskonale pamiętam ogromne wrażenie, jakie wywarł na mnie pierwszy kontakt z tym filmem. Jedna ze stacji telewizyjnych puszczała go w okolicach Wielkanocy i… cóż. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Trochę się nudziłam, całość wydawała mi się zbyt „hamerykańska” jak na kino religijne, czegoś mi brakowało. Ale już po skończonym seansie poszczególne sceny i obrazy nie dawały mi spokoju, ciągle wracałam do nich myślami. Pod powiekami miałam niepowtarzalną twarz Willema Dafoe, który do dzisiaj pozostaje „moim” Jezusem. Ostatnie kuszenie Chrystusa musiało we mnie dojrzeć i urosnąć, żebym w końcu doświadczyła poruszenia i pewnego rodzaju uniesienia. Wówczas po raz pierwszy w życiu tak silnie doświadczyłam oczyszczającej mocy kina, seansu-sakramentu, który wprowadza widza w stany iście metafizyczne, transcendentne. Czy to nie brzmi jak definicja wzorcowego kina religijnego? Czy nie powinno ono dostarczać właśnie takich doznań i prowokować do przemyśleń zamiast serwować sztampową i balansującą na granicy kiczu ekranizację katechizmu? Tylko osoby o wyjątkowo ciasnych umysłach mogą dopatrywać się w Ostatnim kuszeniu Chrystusa jakiejkolwiek kontrowersji. Uczłowieczenie Jezusa wynika z ogromnego szacunku dla tej postaci, z próby przybliżenia go odbiorcy na tyle, by jego cierpienie – tak abstrakcyjne i odległe w suchym biblijnym opisie – mogło autentycznie przejąć współczesnego widza. Dojrzała wiara zawsze jest kwestią indywidualnego dialogu z Bogiem i zadawania Mu pytań, a nie ślepego podążania za dogmatami omylnej, tworzonej przez ludzi instytucji.

Jakub Piwoński: Nigdy nie byłem w pełni przekonany do tej filmowej wypowiedzi Martina Scorsesego. Choć wypadła ona nad wyraz szczerze, ponieważ wychowany w katolickiej rodzinie reżyser zdołał dzięki Ostatniemu kuszeniu Chrystusa dać upust swym religijnym konstatacjom, to jednak nie czuję, bym był tej wypowiedzi odpowiednim adresatem. To po prostu nie jest mój Jezus. Niewiele ma Ostatnie kuszenie Chrystusa wspólnego z religią, której dogmaty bierze na warsztat. Nie zapominajmy, że nie jest to adaptacja Ewangelii, a powieści pod tym samym tytułem autorstwa Nikosa Kazandzakisa. Nie mam nic przeciwko interpretowaniu postaci Chrystusa na nowo, ale nie bardzo wiem, czemu ma ta demitologizacja i uczłowieczenie w tym wypadku służyć. Jeśli wierzyć świętym tekstom, Jezus był obliczem Boga na Ziemi, chodzącym ideałem, za którego przykładem mamy w życiu podążać. Według mnie naszemu duchowi potrzebny jest wzór pozbawiony rys, byśmy wiedzieli, do czego powinniśmy dążyć. I owszem, te kiczowate, wyidealizowane widowiska biblijne bardziej się do tego nadają. Bo Chrystus Scorsesego to jednostka bardzo ułomna, pogrążona w wątpliwościach i dezorientacji. Stanowi to może godną uwagi ciekawostkę, gdyż ściągnięta z ikony postać stała się dzięki temu bardziej ludzka, ale gdy spojrzymy na to z punktu widzenia wiary, nie płynie z tej ekstremy żadna wartość. Traktuję więc Ostanie kuszenie Chrystusa bardziej jako osobistą modlitwę Scorsesego. Coś, co bardzo cenię, ale na czym niekoniecznie chciałbym budować fundamenty własnej wiary.

Chłopcy z ferajny (1990)

Jakub Piwoński: Nie chce mi się przytaczać oklepanych haseł, wywyższających Chłopców z ferajny do rangi arcydzieła, wzorcowego przedstawiciela kina gangsterskiego. To już przecież wiemy. Zaskoczę was, ale jeśli mam być szczery, nigdy specjalnie nie sympatyzowałem z tym filmem. Na ścianie w pokoju wisi plakat Taksówkarza – to mój Scorsese. Z Chłopcami mam z kolei drobny problem. Mierzi mnie jego nazbyt komediowy charakter. Traktowanie gangsterów jako osobników, których da się lubić, z których perypetii można się śmiać, a udzielającej się im przemocy – jako kolorowego elementu świata przedstawionego. Wymowna jest zatem kultowa scena z Joe Pescim, w której ten udaje przed swoimi kolegami, że zdenerwował się za określenie go „zabawnym”. Celem Scorsesego było rzecz jasna zafascynowanie widza gangsterskim stylem bycia, by ten w rezultacie doznał uczucia szoku brutalnością, przewrotnością i amoralnością bohaterów. Cóż z tego jednak, skoro wśród znajomych z uśmiechem na ustach przytaczane są po latach kolejne „fucki”, zniżające wymowę filmu do poziomu groteski. Z jednym nie umiem się jednak spierać – to, co pozostaje także we mnie po seansie Chłopców z ferajny, to znakomite sceny i teksty, wywodzące się z odwiecznego marzenia o byciu systemowym outsiderem, o prowadzeniu życia według własnych zasad i zapewnianiu sobie poprzez działania na przekór wszystkim „normalsom” stabilnego dobrobytu. Sam zresztą mam swoje dwie ulubione sceny z Chłopców z ferajny. Pierwsza to master shot nakręcony zza pleców dwójki bohaterów. Ray Liotta wraz ze swoją wybranką wchodzą do klubu bocznym wejściem, po drodze witając się z każdą napotkaną osobą. Cóż z tego, że otrzymany podziw jest podziwem niejako kupionym lub wynikającym z poczucia strachu. Każdy z nas chciałbym przeżyć przynajmniej jeden wieczór, będąc w taki sposób traktowanym. Druga scena – gdy ten sam Ray Liotta pacyfikuje przed domem napastnika swojej dziewczyny kolbą od pistoletu – mówi z kolei więcej o strachu i bezpardonowym, zwierzęcym wręcz działaniu, będącym w dżungli życia działaniem nierzadko zabójczo skutecznym. Widziałem tę sekwencję tyle razy, że znam ją niemal na pamięć, a i tak za każdym razem poraża mnie ilość wyciekającej z ekranu wściekłości. Miast powielać slogany, powiem tylko, że to, za co najbardziej cenię Chłopców z ferajny, skupia się w bardzo dosadnym przekazie, iż bycie złym może być czasem dobre, a bycie za wszelką cenę dobrym równie często pozostaje złe i bezcelowe.

Katarzyna Kebernik: Kocham Chłopców z ferajny. Nie tylko dlatego, że to istny podręcznik sztuki filmowej, w którym nawet najbardziej złośliwy krytyk nie dopatrzy się wady. I nie tylko dlatego, że to kamień milowy w swoim gatunku. Chłopcy z ferajny to przede wszystkim ten typ arcydzieła kinematografii, który nikogo nie wyklucza, zadowoli zarówno kinomana, jak i osobę mniej zainteresowaną kinem – bo to wciągający, rozpędzony, nienudzący ani przez moment pokaz fajerwerków. Ze wszystkich dzieł Scorsesego Chłopców z ferajny widziałam zdecydowanie najwięcej razy. Relatywizm moralny, który Kuba wymienił jako czynnik budzący wątpliwości, jest dla mnie największą siłą obrazu. Ten film miał być realistyczny, a nie pouczający. Świat łatwych i szybkich pieniędzy jest przedstawiony jako diabelsko atrakcyjny, bo… cóż, taki właśnie jest. Dlatego wpada w niego tylu ludzi. Scorsese śledzi tę rzeczywistość zachwyconymi oczami zapatrzonego w starszych gangsterów Henry’ego. Trzyma się blisko (anty)bohatera, przyjmuje jego punkt widzenia, ale przecież pokazuje minusy jego stylu życia i wskazuje, jak wielkie zniszczenie sieje nasza ferajna, ocenę pozostawiając po stronie widza. W tytule mamy chłopców, nie mężczyzn. Dlatego film jest tak energiczny, temperamentny, wywrotowy, ironiczny, buńczuczny, hedonistyczny, a wręcz antyspołeczny i anarchistyczny. Nie muszę tego popierać, by po raz kolejny sięgnąć po Chłopców z ferajny. W końcu w tym tkwi magia kina, że my, nie-gangsterzy, możemy na dwie i pół godziny zanurzyć się w tym świecie bez ponoszenia jakichkolwiek moralnych konsekwencji.

Przylądek strachu (1991)

Katarzyna Kebernik: Przylądek strachu zwykło określać się jako poprawny remake świetnego filmu. Jasne, oryginał z Robertem Mitchumem i Gregorym Peckiem to obraz lepszy i ważniejszy, ale i wersja Scorsesego to kawał porządnego kina. Scenariuszowo dostajemy rasowy, trzymający w napięciu thriller, a stylistycznie – piękny hołd dla Hitchcocka i dzieł noir. Wiele scen do dzisiaj mam w pamięci, np. moment, kiedy Max Cody wychodzi z więzienia i pewnym krokiem podchodzi tak blisko kamery, jakby chciał ją – i widza – stratować, pobić. Zgadzam się jednak z częstymi zarzutami, że Przylądek strachu ociera się miejscami o kicz, zwłaszcza w końcówce, w której De Niro szarżuje jak opętany i zamienia się w postać niemal karykaturalną. Pewna komiksowość jest cechą wielu thrillerów z przełomu lat 80. i 90., więc można powiedzieć, że Scorsese pozostawał pod tym względem w zgodzie z aktualnymi wówczas trendami, a współcześnie jego dzieło zyskuje dzięki temu fajny, oldschoolowy klimacik. Mam też wrażenie, że nakręcenie tego filmu sprawiło Scorsesemu wiele przyjemności, że Przylądek strachu został stworzony z czystej miłości do kina – jako swoiste odprężenie po dwóch wcześniejszych arcydziełach. I będę bronić Juliette Lewis, której często dostaje się za rzekomo irytującą rolę córki głównego bohatera: moim zdaniem wypadła bardzo naturalnie i realistycznie jako niepewna siebie, trochę nieporadna dziewczynka u progu dojrzewania.

Jakub Piwoński: Jak wiemy, Przylądek strachu i Inflitracja to dwa remaki w karierze Scorsesego. Różnica między pierwszym filmem a drugim jest taka, że Infiltracja wnosi do rywalizacji z oryginałem wartość dodaną – własną osobowość. Przylądek strachu tego nie robi, co jednak nie znaczy, że jest złym filmem. Pamiętam, że podchodząc do Przylądku strachu Scorsesego, uprzednio odrobiłem lekcje i zapoznałem się z filmem z 1962. Ujęła mnie jego elegancja i łagodny styl, jak i bardzo wyważone role Pecka i Mitchuma. Seans Przylądku strachu z 1991 nie przyniósł mi nic ponad uczucie powtórki z rozrywki. W dodatku, co trafnie spostrzegła Kasia, De Niro nieco się zafiksował w swojej roli i starał się bardziej, niż ustawa przewiduje. Momentami góruje on nad resztą obsady swoją ekspresją i pomysłem na rolę tak bardzo, że po latach łatwo zapomnieć nazwiska innych aktorów biorących udział w projekcie, a film kojarzyć głównie jako „ten thriller z wytatuowanym De Niro”. Poprawny to dreszczowiec, zrobiony jednak bardziej z chęci przetestowania swych sił w mroczniejszej konwencji niżeli z faktycznej potrzeby opowiedzenia czegoś wartościowego.

Wiek niewinności (1993)

Jakub Piwoński: Jeden z najbardziej zaskakujących projektów Martina Scorsesego, będący zarazem filmem fabularnie prowadzonym w sposób wyjątkowo bezpieczny, żeby nie powiedzieć banalny. Łatwo tu o nudę. Poznajemy młodego prawnika, który kocha dwie kobiety naraz. Na szczęście tylko pozornie brzmi to jak zarys fabuły oklepanego melodramatu. Jak sam tytuł wskazuje, to właśnie w czasie akcji należy szukać przyczyn rozterek bohatera. Przenosząc się bowiem do schyłku XIX wieku, przenosimy się do epoki konwenansu. Były czasy, gdy rozwód nie był taki łatwy oraz gdy zaręczyny bardzo trudno było zerwać. Mogłoby się wydawać, że Scorsese ma zamiar wywołać w widzu uczucie buntu wobec postawionej przed bohaterem bariery obyczajowej. Jej istnienie uniemożliwia bowiem postaci granej przez Daniela Daya-Lewisa do zmiany obiektu swych westchnień według własnego uznania. Ale w tym właśnie rzecz. Wiek niewinności ma udowadniać, że dawne konwenanse były niezwykle wartościowe, ponieważ skutecznie hamowały zapędy jednostek do rozwiązłości. Pytanie postawione przez Scorsesego, brzmiące wprost: „czy kiedyś było lepiej?”, pozostaje otwarte. Choć akurat ja wiedziałbym, jak na nie odpowiedzieć.

Katarzyna Kebernik: No, ja akurat bardzo się cieszę, że czasy sztywnych konwenansów już minęły i że nie jestem zmuszona np. tkwić w nieszczęśliwym związku wbrew własnej woli. Przyznaję jednak, że owe konwenanse były doskonałą pożywką dla melodramatu, bo przecież w każdej szanującej się historii miłosnej chodzi o to, by przeszkody przed kochankami mnożyć, a nie usuwać. Z podobnego założenia względem własnej twórczości wychodzi tytan kina Scorsese, który lubi od czasu do czasu sięgnąć po pozornie niepasujący do siebie gatunek filmowy, by w efekcie udowodnić, jak dobrze się w nim odnajduje. W melodramacie, jakim jest ta ekranizacja klasycznej dziewiętnastowiecznej powieści, sprawdził się wręcz doskonale. Jak nie przepadam za tym gatunkiem, tak Wiek niewinności trafia do mnie w całości, porusza i przejmuje. To piękna historia trójkąta miłosnego, panoramiczny portret epoki i intymny portret głównych bohaterów w jednym. Sceneria świata się zmieniła, obyczaje też, ale główne pytanie – co ważniejsze: osobiste pragnienia czy obowiązki względem otoczenia? – chyba nigdy nie straci na aktualności. Całość jest subtelna i efemeryczna jak buzia Winony Ryder, wcielającej się w młodą żonę. Kocham Daniela Daya-Lewisa, ale ten film należy do Michelle Pfeiffer. Hrabina Olenska to postać, której nie można zapomnieć.

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor