search
REKLAMA
Ranking

NAJLEPSZE i NAJGORSZE odcinki CZARNEGO LUSTRA/BLACK MIRROR

Jacek Lubiński

27 marca 2018

REKLAMA

Dolna półka

(przy założeniu, że nawet najsłabszy odcinek tej serii jest dobry)

San Junipero (odcinek 4., sezon 3.)

Chyba najbardziej przereklamowany rozdział, który zyskał popularność bodaj głównie przez wzgląd na swoje elementy składowe (bazowanie na nostalgii, promowanie LGBT, miłość w powietrzu). Historia to jednak strasznie melodramatyczna, o dosłownie telenowelowym zacięciu. Ot, łzawy i nieco mdły romans rodem z Love Story, generalnie w dodatku niezbyt przejmujący. Co gorsza mało w tym Czarnego lustra, które w samym sercu ma zapisane nadużywanie i złe wykorzystywanie technologii, jej, jakby nie było, ciemną stronę mocy. Tymczasem tutaj stanowi ona, mimo wszystko, dosłownie zbawienie, wręcz synonim nieba i życia wiecznego (a przynajmniej do czasu, gdy nie padną serwery lub nie nastąpi krótkie spięcie). Zdecydowanie za dużo tu lukru, a za mało konkretów. Duże rozczarowanie.

 

Znienawidzeni (Hated in the Nation; odcinek 6., sezon 3.)

Odcinek, któremu wyraźnie nie służy półtoragodzinna forma prezentacji. Początkowo intrygująca fabuła szybko zamienia się w mało emocjonujący kryminał jakich wiele – naciągany, głupiutki i nieprzekonujący (dość napisać, że policja wywozi zagrożone osoby do rozpadającego się domku na wsi, gdzie funkcjonariusze dziwią się istnieniu dziurki na klucz; z kolei armia reaguje na wszystko schematycznym użyciem pirotechniki). Na drobne rozmienia się także rola technologii, sprowadzona tutaj do obowiązkowego master planu od prawdziwego geniusza zła, dla którego jedynym godnym przeciwnikiem byłby chyba tylko Hannibal Lecter (końcówka zresztą jako żywo przypomina finał Milczenia owiec). Sytuacji nie ratuje też wiecznie umęczona twarz Kelly Macdonald, momentami równie zagubionej, co widz. Srogi zawód.

 

Twardogłowy (Metalhead; odcinek 5., sezon 4.)

Dla odmiany tutaj przydałoby się zdecydowanie więcej czasu ekranowego. To wszak najkrótsza ze wszystkich odsłon Black Mirror – i to czuć. Chociaż klimat tej czarno-białej historii można kroić nożem, to jednak zabrakło rozbudowania świata przedstawionego oraz, co ważniejsze, jego głównej bohaterki. W związku z tym już sam początek i stojące przed grupą postaci zadanie budzi kilka pytań oraz mnóstwo wątpliwości natury psychologiczno-technicznej. Pozbawia to odcinek odpowiedniej dozy dramaturgii. Gwoździem do trumny jest natomiast przewrotna próba uchylenia rąbka tajemnicy w samym finale – tak absurdalna, że zwyczajnie niewiarygodna. Trochę szkoda, że tania efektowność wzięła tu górę nad logiką, bo mógł to być naprawdę solidny kawałek kina postapokaliptycznego, z ciekawym wątkiem obracającej się przeciwko człowiekowi techniki. A wyszła zbędna błahostka, na którą po prostu szkoda czasu.

 

Waldo (The Waldo Moment; odcinek 3., sezon 2.)

Polityczna satyra wymieszana z nieco rubaszną komedią. Po części działa, bo śmieszy i przyciąga podskórną groteską. A jednak okazuje się daleka od satysfakcji. Zabrakło tu jakiejś kropki nad „i”, większej wolty względem podjętego tematu lub czegoś, co wyszłoby poza bezpieczne ramy przypowiastki z morałem. To zresztą ciekawy pod tym względem odcinek, gdyż na dobrą sprawę trudno jest wskazać, co w nim tak naprawdę nie gra, gdyż wszystkie elementy zdają się być na swoim miejscu. Może świat rządu i wielkiej polityki nie dodaje się tu po prostu z technologiczną przestrogą – co jest na swój sposób również bolączką rozpoczynającego cały cykl Hymnu narodowego (będącego jednak celniejszym prztyczkiem w nos). Lub odwrotnie: elektroniczne cuda nie są na tyle silne, by w tym świecie odpowiednio funkcjonować? Jak by nie było, Waldo pozostawia po sobie spory niedosyt.

 

Hang the DJ (odcinek 4., sezon 4.)

Coś Czarne lustro nie ma szczęścia do romantycznych, optymistycznych opowieści. Albo raczej nie potrafi ich odpowiednio wykorzystać. Tutaj bowiem historia igrania z przeznaczeniem jest naprawdę fajnie napisana, zrealizowana z nerwem, wciągająca i z odpowiednio gorącą chemią między bohaterami. Rzekłbym nawet, że przy odpowiednim rozwinięciu i rozszerzeniu fabuły do pełnego metrażu, byłby to murowany hit kinowy, który miałby spore szanse stać się klasyką gatunku na równi z To właśnie miłość. Bo dobra i czarującej atmosfery tu sporo. Niestety wszystkie te plusy koncertowo grzebią ostatnie minuty projekcji – wyjątkowo bez pomysłu i, co gorsza, bez jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego. Pojawia się tu wręcz pytanie: po co to wszystko było? I czemu ma służyć? Jaki jest sens tego? O ile początkowo byłem gotów dodać ten odcinek do ulubionych, o tyle ostatecznie poczułem się nim oszukany. No chyba, że o to właśnie chodziło…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA