search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

WITOLD PYRKOSZ. Żegnaj, Wichuro, żegnaj, Pyzdro

Jacek Lubiński

23 kwietnia 2017

REKLAMA

Był nazywany „królem polskich seriali”, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że pojawiał się w telewizji równie często, co na drugim planie w filmach kinowych. Jego poczciwa, swojska twarz była w takim samym stopniu charakterystyczna, co pospolita, zatem nie było właściwie roli, której nie mógłby zagrać. I z reguły nawet w tych najmniejszych potrafił w jakiś sposób zabłysnąć. Ostatecznie, gdy 22 kwietnia 2017 roku odszedł w wieku lat dziewięćdziesięciu, Witold Pyrkosz miał ich na swoim koncie ponad sto. I trudno powiedzieć, za którą kochany był najbardziej.

Jego dorobek imponuje, jeśli wziąć pod uwagę, że był człowiekiem nieco leniwym, lubiącym się zabawić i uważającym się za „tępego nieuka” – dlatego zresztą wybrał szkołę aktorską, bo nie wymagała od niego wiele nauki i znajomości skomplikowanych przedmiotów. I choć pracował także jako intendent w Centralnej Poradni Ochrony Macierzyństwa i Zdrowia Dziecka, czuł, że do żadnej innej pracy się nie nadaje, a jego znajomi tylko to potwierdzali. W dodatku, kiedy już ukończył Państwową Wyższą Szkołę Aktorską (PWSA) w Krakowie w 1954 roku, nie traktował swojego zawodu w sposób wyjątkowy, a wręcz przeciwnie – bywał samokrytyczny i nie bał się „prostytuować”, zdarzało mu się też narzekać na zmanierowanie innych aktorów.

Do swoich występów podchodził natomiast w najprostszy możliwy sposób, bez wielkiej filozofii, a niekiedy także i bez znajomości całego scenariusza – z reguły czytał tylko swoje kwestie, twierdząc, że „nie umie i nie lubi uczyć się tekstu”. Jeśli dodać do tego jego skłonność do żartów, okazjonalną nerwowość i konsekwentne trzymanie się z dala od polityki, to można zacząć się zastanawiać, jak ten umiarkowany choleryk – jak siebie nazywał – w ogóle był w stanie znaleźć zatrudnienie. Według samego zainteresowanego, miał w życiu sporo szczęścia, bez którego w tej branży ani rusz. No i poza tym kochał to, co robił, jednocześnie podchodząc do każdego nowego zadania bezproblemowo. Ot, byleby się nie nudzić i coś robić, bo „inaczej przestaje się żyć”. Tyż prawda!

Przytoczona kwestia nie była jednak mądrością, którą kierował się do końca, gdyż, jak sam przyznawał, jego mottem był brak motta. Podobne paradoksy towarzyszyły mu zresztą już od dzieciństwa, kiedy to „urodził się podwójnie”. Naprawdę przyszedł na świat w Wigilię 1926 roku, w Krasnymstawie. W dowodzie wpisano mu jednak pierwszego stycznia 1927, Lwów. Czemu? Przez babkę, która mieszkała właśnie we Lwowie i nie chciała przyjąć do wiadomości, że jej wnuk pochodzi „z jakiejś wsi”. Bała się także, iż przez tę niefortunną datę wcześniej zaciągną go do wojska. Ostatecznie i jedno, i drugie okazało się bez znaczenia, a w mundurze Pyrkosz paradował jedynie na małym ekranie – w kultowym serialu Czterej pancerni i pies wcielając się we Franka Wichurę.

Choć na deskach teatru i w kinie zadebiutował dobrą dekadę wcześniej – odpowiednio w sztuce Włodzimierza Perzyńskiego Lekkomyślna siostra (1955) i filmie Cień Jerzego Kawalerowicza (1956), gdzie był „Malutkim”, dowódcą oddziału NSZ – to była to jego pierwsza rola telewizyjna i zarazem jeden z najbardziej ikonicznych występów. Dość napisać, że pierwotnie mająca pojawić się w kilku tylko odcinkach postać spodobała się publice tak bardzo, że Pyrkosz do samego końca pozostał regularnym członkiem obsady. Biegające za nim potem po ulicach dzieciaki szybko musiały jednak zamienić karabiny na ciupagi, kiedy w 1973 roku w telewizyjnej ramówce pojawił się Janosik.

Od lewej <em>Czterej pancerni i pies<em> <em>Alternatywy 4<em> <em>Janosik<em>

Tam Pyrkosz bezbłędnie wcielił się w jednego z zaufanych ludzi tytułowego rozbójnika – poczciwego górala Jędrusia Pyzdrę, którego wymiany życiowych mądrości z „kumplem po fachu”, Walusiem Kwiczołem (Bogusz Bilewski), na stałe weszły do codzienności polskiej kultury. Podobnie zresztą jak Pancerni, tak i Janosik stał się kultowym hitem łączącym pokolenia. O tym, jak dużym, świadczy chociażby popularna reklamówka nakręcona dwadzieścia lat później, w której Pyzdra i Kwiczoł z prawdziwą pasją zachwalają margarynę Kama. Zresztą serial ten nadal zbiera przez odbiornikami wierne rzesze widzów i zyskuje nowych. Doczekał się też swojej kinowej wersji, która tylko ugruntowała pozycję Pyrkosza jako aktora charakterystycznego o szczególnym blasku.

W latach osiemdziesiątych nastała z kolei pora na Józefa Balcerka – mieszkańca ulicy Alternatywy 4 Stanisława Barei. Również i tutaj Pyrkosz stworzył małe arcydzieło, prezentując portret typowego mieszkańca Polski B swoich czasów. Trzeba przyznać, że zadanie miał niełatwe, gdyż obsada pękała w szwach od znanych nazwisk, a fabuła od niebanalnych postaci z o wiele większym czasem ekranowym. A jednak to właśnie Balcerek był tym, który potrafił nieraz skraść scenę jedną tylko kwestią. Jak rzadko kiedy, aktor miał okazję powtórzyć tę rolę po latach – w niezbyt niestety udanym sequelu Dylematu 5, jaki powstał, rzecz jasna, już bez udziału Barei, a co za tym idzie, nie przyjęto go dobrze i szybko zniknął z anteny.

Z Teresą Lipowską <em>M jak miłość<em>

W międzyczasie były jeszcze mniejsze występy w Daleko od szosy, Białym tangu, Domu, Stawce większa niż życie czy w końcu Drodze – jednym z nielicznych przykładów crossoverów w polskiej kinematografii. Zagrał tam Warszawiaka, który pojawił się wcześniej w kinowych przygodach Kargulów i Pawlaków, czyli Sami swoi, a następnie powrócił w sequelu Nie ma mocnych, którego akcja pokrywa się z odcinkami Drogi.

Potem przyszły również epizody w Kuchni polskiej oraz Tygrysach Europy, gdzie był z kolei Stanisławem Pachołkiem; oraz gościnne występy w mniej ambitnych seriach, jak Agentki, Świat według Kiepskich, 13 posterunek, Sukces… W ostatnich latach największą popularność przyniosła mu jednak… telenowela M jak miłość, w której grał nieprzerwanie od początku jej powstania – czyli od roku 2000 – głowę rodu, Lucjana Mostowiaka. Choć była to zdecydowanie jedna z najmniej wymagających jego ról, lubił ją, także i w tym wypadku łatwo zaskarbiając sobie sympatię publiczności samą swoją obecnością.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA