search
REKLAMA
Książka a film

Książka a film #13 – BLADE RUNNER

Damian Halik

12 października 2017

REKLAMA

Znając dzieło Dicka, trudno więc powiedzieć: „ten film powstał na kanwie Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, nawet użycie słów „Łowca androidów inspirowany jest powieścią Philipa K. Dicka” zdaje się w tym przypadku nadużyciem – najtrafniejszym określeniem byłoby zapewne „scenarzyści kiedyś trzymali tę książkę w rękach. Nie spodobała im się, ale facet goniący roboty to niezły motyw do wykorzystania w filmie”. Traktując dzieło Ridleya Scotta jako zupełnie odrębny byt, możemy godzinami doszukiwać się tam metafor, biblijnych motywów czy alegorii, które nadają mu niepowtarzalny charakter. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że – mimo odmienności i wyraźnego spłycenia przekazu względem powieści – niepodważalna poetyka Łowcy androidów została zrujnowana przez jego twórcę…

Czy Deckard jest replikantem?

Na koniec najważniejsza kwestia, która przez lata stanowiła najbardziej dyskutowany element filmu, a odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Książkowy łowca był człowiekiem i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Pomysł, by w filmie wprowadzić w tej kwestii element niepewności, także wydawał się dobry – zaczerpnięto go zresztą z książki. Dick poświęcił trzy rozdziały na mieszanie czytelnikom w głowach. Podczas próby schwytania Luby Luft (nawiązaniem do tej postaci w filmie jest Zhora) artystka jest oburzona intymnymi pytaniami zadawanymi przez Deckarda podczas testu Voighta-Kampffa i postanawia wezwać policję. Po przybyciu do Opery San Francisco, gdzie panna Luft była gwiazdą, funkcjonariusz postanawia aresztować łowcę androidów. Deckard nie bardzo wie, co się dzieje. Nagle uświadamia sobie, że po raz kolejny dał się ograć jak dziecko – cała ta scena, która dalej prowadzi do zupełnie nieznanego mu posterunku, jest próbą wykręcenia naszego wyobrażenia na temat głównego bohatera, sugestią, że to android lub – w najlepszym przypadku – wariat.

Pod przykrywką nagłego zwrotu akcji Dick pokazuje nam jednak coś więcej. Androidy to istoty bardzo przebiegłe, potrafiące ze sobą współpracować. Wytworzyły w San Francisco doskonale działającą siatkę, mającą na celu ochronę ich interesów przed zakusami ludzi.

A w filmie? Jest parę sugestii, nieco sporów wśród fanów, aż w końcu ukazuje się wersja reżyserska (1992) a następnie wersja final cut (2007) z dodanym snem o jednorożcu. W 2007 roku opublikowano też dokument Niebezpieczne dni: Tworząc „Łowcę androidów”, gdzie rozwinięty jest motyw mitycznego stworzenia, a Ridley Scott przyznaje wprost: Deckard jest androidem. I właśnie w tym momencie szlag trafia całą poetykę filmu, którym zachwycaliśmy się przez dekady.

Pomyślcie sami – jaki sens ma otoczka, prezentująca obojętnych ludzi i przewyższające ich człowieczeństwem androidy, jeśli sam reżyser postanawia zaburzyć niezbędną do wytworzenia tego wrażenia symetrię i sprowadza ukazane w Łowcy androidów Los Angeles do roli piekła na Ziemi, gdzie pozostali już tylko ludzie starzy, schorowani i żyjące wśród nich cyborgi?

Nowe szaty króla

Co zdarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas, a co ujawniono w wersji reżyserskiej, nie powinno wpływać na pierwotną tkankę filmową. Z takiego założenia wyszedł zapewne Denis Villeneuve, który 6 października zaserwował nam kolejny materiał na klasyk – jestem przekonany, że za trzydzieści pięć lat Blade Runner 2049 będzie wspominany z większym rozrzewnieniem niż obecnie dzieło Ridleya Scotta. Film jest oczywiście zbyt świeżą pozycją, by nie zważać na spoilery, powiem więc krótko: Kanadyjczyk nie tylko świetnie rozwinął wątki z Łowcy androidów i zaserwował nam prawdziwą wizualną perełkę, ale przede wszystkim zdecydowanie lepiej oddał ducha książki.

Blade Runner 2049 to celebracja technicznej doskonałości, ale też produkcja pełna szacunku dla oryginału, w której (w przeciwieństwie do Łowcy androidów) nie zabrakło miejsca dla dosadnego przesłania, jakie przyświecało piszącemu Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Dickowi. Z jednej strony Villeneuve pozostaje wierny wydarzeniom z poprzedniej części, z drugiej jednak na prawo i lewo rzuca motywami, które mogły wywołać uśmiech na twarzach osób znających Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?. Spójrzcie na miejscami zapylony, zdewastowany świat (efekt konfliktu zbrojnego), wsłuchajcie się w dialogi („Mogę załatwić ci za to konia albo kozę!”) czy choćby policzcie, ile miesięcy upłynęło od wydarzeń z książki do daty, wokół której budowane jest śledztwo prowadzone przez postać Ryana Goslinga. Villeneuve tak często puszcza do świadomego widza oko, że po seansie zaczął mi się jawić w charakterystycznej pozie na podobieństwo figury Jezusa z Dogmy Kevina Smitha.

Tak właśnie powinien wyglądać film na motywach powieści.

Przytoczone fragmenty pochodzą z książki: Philip K. Dick, Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, tłum. Sławomir Kędzierski, wydanie III poprawione, Wyd. Rebis, Poznań 2017.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA