search
REKLAMA
Action Collection

KRYTYCZNA DECYZJA. Snake Plissken, Czarna Jagoda i martwy Ryback

Jacek Lubiński

26 lutego 2018

REKLAMA

Steven Seagal. Kult tego aktora przypada na lata 80. i 90., a więc czasy boomu video. Jak prawi legenda, na początku schyłku tego boomu Stefek zdecydował się na przełom w swojej karierze – postanowił, że w kolejnym swoim filmie niespodziewanie… zginie. I rzeczywiście – już po nieco ponad pół godzinie projekcji tłumy w kinach tłumnie przecierały oczy ze zdziwienia po tym, jak nasz dzielny heros bohatersko poświęcił swe życie dla Kurta Russella i spółki (którzy z kolei musieli dopełnić ważnej misji). To nie do końca spoiler, bo motyw ten szybko stał się znany jeszcze przed premierą w 1996 roku – i to nawet wśród osób, które filmu na oczy nie widziały. Zresztą także i dziś wszyscy pamiętają Krytyczną decyzję głównie dzięki tej scenie. Kurt Russell? Halle Berry? Herkules Poirot zabijający niewiernych? Eee… ale wiesz, że tam ginie Seagal? Tak właśnie rodzą się legendy.

Oczywiście to jedynie po części prawda, bowiem na planie debiutu reżyserskiego Stuarta Bairda – na co dzień uznanego montażysty m.in. dwóch Zabójczych broni i Ostatniego skauta – przekonać senseia, aby ten dał się killim, nie było łatwo. Pierwotnie scena ta miała się zresztą różnić od finalnej i Seagalowski podpułkownik Austin Travis miał zginąć strasznym przypadkiem. Gotowi? Otóż na skutek dekompresji miała… wybuchnąć mu głowa. Tak jest, dobrze przeczytaliście! Steven Seagal miał zrobić swoją własną, solową wersję Skanerów! Osobiście wyczuwałbym po czymś takim przynajmniej nominację do Oscara (że o Noblu nie wspomnę). Z taką gwiazdą, jak i z Ameryką, się jednak nie negocjuje, więc całość stosownie przepisano i teraz Seagal ginie w słusznej sprawie oraz z czystej dobroci swojego dużego serca, na skutek tejże dekompresji… wylatując z samolotu. Bez spadochronu. Laurów za to osiągnięcie niestety nie doczekał się (nie licząc nominacji do Złotej Maliny). Lecz film jedynie na tym zyskał. Ale po kolei…

Tuż po ważkim przewrocie na Bliskim Wschodzie algierscy „bojownicy o wolność” przejmują kontrolę nad samolotem pasażerskim fikcyjnej linii lotniczej Oceanic (pełnym pasażerów, żeby nie było) i kierują go na jak najbardziej prawdziwy Waszyngton (pełny niczego nieświadomych Amerykanów, turystów i nielegalnych emigrantów). Grube szychy w garniturkach oraz sztab generałów musi zatem podjąć tytułowe Executive Decision (czyli mniej fajniej brzmiącą po polsku decyzję wykonawczą). Wysyłają więc naprędce skleconą z Kurta Russella, kozaka Seagala i jego ludzi oraz ciapowatego Olivera Platta drużynę, która cichaczem ma usunąć wszelkie zagrożenie przy minimalnych stratach… Tyle, jeśli idzie o fabułę, w której pojawia się jeszcze super-duper maszyna latająco-dokująca, śmiertelnie niebezpieczny gaz (jakżeby inaczej!) oraz była dziewczyna skauta – wspomniana panna Jagódka.

Mimo unoszącej się nad tym dziełem dość sztampowej otoczki (terroryści, samolot i walka z czasem? Nuuuudy!) daleko mu do kolejnego banalnego i przewidywalnego akcyjniaka, jakie nie tylko w tamtym okresie notorycznie zalewały rynek (wystarczy wspomnieć chociażby Oddział Delta, Pasażera 57, Air Force One czy Turbulencję). Skrypt duetu Jim i John Thomas – mającego na swoim koncie słynnego Predatora­ – pełen jest mniejszych lub większych wolt, które pozwalają bez problemu wsiąknąć w tę nieco ponad dwugodzinną intrygę, bez utraty zainteresowania na choćby chwilę. Zresztą już sam fakt, iż głównym złym jest tutaj Nagi Hassan w interpretacji uwielbianego przez fanów brytyjskich kryminałów Davida Sucheta, jest wystarczająco atrakcyjną niespodzianką.

Co więcej, w miarę wszystko trzyma się tutaj kupy i lekkie zawieszenie niewiary, jakie odgórnie towarzyszy przecież temu typu produkcjom, nie oznacza od razu spadku inteligencji u oglądającego oraz notorycznego klepania się w czoło. Szczególnie gdy spojrzymy na film z perspektywy późniejszych zamachów na World Trade Center, od jakich w danej chwili dzieliło niewinne społeczeństwo tylko i aż pięć lat… Na swój sposób jest to zatem taki radosny prekursor smutnych wydarzeń (podobnie jak szturmująca wtedy księgarnie książka Toma Clancy’ego Dług honorowy, kontynuacja której nosi w oryginale nazwę… Executive Orders). Ale z drugiej strony to po prostu – a raczej: przede wszystkim – naprawdę dobre, rozrywkowe kino sensacyjne. I to takie, w którym poszczególne sceny to realizacyjne, trzymające na krawędzi (niekoniecznie samolotowego) fotela perełki, nadające się do wielokrotnego smakowania również w oderwaniu od szerszego kontekstu.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA