ILE WARTE JEST LUDZKIE ŻYCIE? Z pracy pewnej kancelarii prawniczej
Na chwilę przed 20. rocznicą zamachu na World Trade Center Netflix serwuje opartą na faktach obyczajówkę przybliżającą być może jeden z ostatnich rozdziałów tej tragedii. Pytanie, które jest jednocześnie polskim tytułem filmu, Ile warte jest ludzkie życie?, zostaje postawione przez Kennetha Feinberga, legendę waszyngtońskiej wokandy. Ken ma za zadanie oszacować, ile pieniędzy należy się rodzinom ofiar 11 września. W tym celu powstaje fundusz, a prawnik staje przed trudnym zadaniem. Jak przekonać tych, którzy stracili swoich bliskich w atakach terrorystycznych, do przyłączenia się do funduszu i jaką kwotę przypisać każdemu z poszkodowanych?
Łatwo przewidzieć, że sprawa Feinberga nie obejdzie się bez moralnych dylematów, trudnych rozmów i niepopularnych decyzji. W roli głównej oglądamy zawsze mile widzianego Michaela Keatona, przeżywającego artystyczny renesans, głównie za sprawą postaci zaangażowanych społecznie, idących pod prąd i czujących na własnej skórze wiejący wiatr historii. Takiego Keatona oglądaliśmy w Spotlight, Proces Siódemki z Chicago czy choćby McImperium. U Sary Colangelo Keaton szuka złotego środka, raz wspinając się, raz schodząc po drabince społeczno-ekonomicznej. Z jednej strony jego postać musi zachowywać pokerową twarz przed swoimi zwierzchnikami. Pomaga mu w tym zimna, pozornie cyniczna retoryka, mającą osłonić chwiejącą się gospodarkę przed pozwami maluczkich. Z drugiej strony jego Ken zmuszony jest do stopniowego opuszczania prawniczej gardy, by zejść do ludzi, zrozumieć ich emocje i w konsekwencji zobaczyć w nich coś innego niż liczby i formuły. Jak zwykle aktor wypada bezbłędnie, ale to nie on jest sercem tej opowieści.
A zatem Colangelo, mająca na swoim koncie udaną Przedszkolankę, stawia przede wszystkim na subtelną konfrontację. Podczas gdy górę reprezentują smutni panowie w garniturach, dół otoczony jest opieką Charlesa Wolfa – wyrozumiałego i pogrążonego w cichej żałobie męża jednej z ofiar 11 września. Grający go Stanley Tucci zalicza iście oscarowy występ, dodatkowo obłożony ciężarem prawdziwego życia, ponieważ parę lat temu Tucci sam stracił żonę. Jako główny krytyk funduszu i podejścia biurokratów Wolf gwarantuje odpowiednią emocjonalność na ekranie, podchodząc do wrażliwej kwestii wypłat z godnością i szacunkiem. Relacja tej dwójki, choć pozostawiająca niedosyt, jest ozdobą Ile warte jest ludzkie życie?. To właśnie w tym miejscu dochodzi do starcia idei i szlifowania się rzadkiej sztuki kompromisu.
W całej tej wielkodusznej otoczce Colangelo niestety nie udaje się unikać skrótów myślowych. Zamiast cierpliwie łagodzić konflikt interesów, używając do tego odpowiedniej dramaturgii, reżyserka stawia na sprawdzone mechanizmy, idąc w schemat. Przedstawiciele rodzin, pomimo trudnych losów i różnego statusu społecznego – patrz scena z Latynosami – są jednowymiarowi. Ich poziom skomplikowania sprowadza się do prostego dylematu – chcą pieniędzy albo ich nie chcą. A to stanowi zaledwie dodatek do nadrzędnego pytania, które, owszem, nurtuje filmowców, ale samo uzyskanie odpowiedzi jest już jakby mniej zajmujące. Mięsisty dramat prawniczy, jaki jawi się nam od początku, pozostaje nim do końca i to na niego obierany jest tutaj kurs. Z braku miejsca lub też pomysłu na lepszą identyfikację bohatera zbiorowego, takiego, który docieka sprawiedliwości, nam, widzom, trudno jest utożsamić się z kimkolwiek.
Chciałoby się wręcz powiedzieć, że to kolejny netflixowy film wyglądający wyłącznie na papierze. I tak, autentyczna historia zamknięta jest w solidnych ramach. Ale jej wnętrze to głównie wysokiej klasy aktorstwo. Twórcom ciężko bowiem się zdecydować, czy decydującą rolę ma odgrywać napięcie, wywołane mozolną walką o podpisy, czy w końcu sami ludzie. Intuicja podpowiada, że w dramacie tego kalibru to czynnik ludzki powinien być kluczowy. W praktyce jednak rodziny, owszem, urzeczywistniają stratę, ale ilekroć zabierają głos, dochodzi do nieznośnych płycizn scenariuszowych. W konsekwencji oś filmu, czyli walka o fundusz, ni ziębi, ni grzeje.
Utracone szanse dotyczą nie tylko dość sztampowej historii. Od początku właściwie wyglądałem panoramy Nowego Jorku, ale nie tylko tej geograficznej. Czekałem na dyskretną wycieczkę, coś na kształt odysei nastoletniego Oskara Schella ze Strasznie głośno, niesamowicie blisko odbytej po każdym unikalnym okręgu. To mógł być trafny przyczynek do uchwycenia nastrojów, tęsknoty, podejścia do żałoby i radzenia sobie w nowej rzeczywistości. W końcu liczyłem na ukazanie kontrastów społecznych, w których różne motywacje pogłębiają wewnętrzny konflikt Feinberga, nie podsuwając przy tym łatwych tropów. Niestety niczego takiego w Ile warte jest ludzkie życie? nie znajdziemy.
Tym samym data 11 września pozostaje na ekranie nieuchwytna. Nie licząc bezpośredniego Lot 93 Paula Greengrassa oraz zupełnie poprawnego World Trade Center, ta tragedia wciąż nie daje się łatwo przełożyć na język filmowy. Colangelo jedynie zachowuje w tej materii status quo. Jej propozycja ma bez wątpienia duże ambicje, stawiając przed widzem ważne pytania. Niestety brakuje w nich refleksji, a przede wszystkim, jeszcze raz, upatrywanych z narastającym zniecierpliwieniem odpowiedzi.