KOSMITA Z PRZEDMIEŚCIA. Kultowa przygoda z Hulkiem Hoganem
Hulk Hogan święcił aktorskie triumfy głównie w pierwszej połowie lat 90., po tym, jak rozkręcił miłość Amerykanów do wrestlingu. Zapaśnicza sława zaprowadziła go na ekrany. Nikt jednak choć trochę znający się na filmie nie może nazwać Hogana utalentowanym aktorem. Uratowało go natomiast to, że był on sam w sobie postacią tak unikalną i z charakterem, że przynajmniej przez jakiś czas jego wizerunek musiał, jak to się mówi, chwycić. Trwało to krótko, gdyż tak zwykle mają osobowości medialne niedysponujące talentem aktorskim i dzielące swoje życie między dwoma światami, na przykład sportu i filmu. Pojawiają się i znikają jak supernowe. Suburban Commando, czyli na polskim rynku VHS hit pod tytułem Kosmita z przedmieścia, jest jednym ze szczytowych osiągnięć Hogana w dziedzinie komedii; filmem kultowym, ale raczej tylko dla dzisiejszego widza kochającego kino lat 80. i 90. i wyrosłego w tamtych jakże pięknych czasach spod znaku trwałej i namiętnej relacji ołówka z kasetą magnetofonową.
Reżyser Burt Kennedy specjalizował się raczej w westernach i w Kosmicie z przedmieścia, swoim przedostatnim filmie w karierze, wykorzystał wiele z tego gatunku. Główny bohater – tajemniczy międzygalaktyczny łowca Shep Ramsey (Hulk Hogan) – jest kimś w rodzaju niepokornego kosmicznego kowboja. Przypadkiem trafia na Ziemię z powodu przeciążenia pracą. Ma wziąć sześć tygodni urlopu. Jak to jednak bywa z superbohaterami, trafia do dzielnicy, w której jest całkiem dużo do roboty w zakresie ratowania dzieci, uczenia ludzi, jak należy parkować, i przeciwdziałania drobniejszej przestępczości. Radzi sobie całkiem nieźle, chociaż wielokrotnie wykazuje zaangażowanie o wiele większe, niż faktycznie potrzeba, na przykład w przypadku deskorolki albo ulicznego mima. Wynika z tego mnóstwo dowcipnych sytuacji, a Hogan radzi sobie z nimi na swój grubo ciosany sposób. Mimo że minęło tyle lat, jego postać wciąż śmieszy i powoduje nagły przyrost sentymentalnego ciepła na sercu.
Podobne wpisy
Kosmita z przedmieścia nie przetrwałby jednak próby czasu, gdyby nie połączenie komedii z gatunkiem science fiction w wydaniu soft, czyli kosmicznej opery, pojęcia jakże uwielbianego przez przeciwników nazywania sagi George’a Lucasa filmem fantastycznonaukowym. Już gdy przyjrzymy się samemu początkowi produkcji, czyli walce na statku kosmicznym, od razu przychodzi do głowy czwarta część Gwiezdnych wojen. Krzycząca Shelley Duvall (filmowa Jenny Wilcox) przywodzi na myśl swoją rolę w Lśnieniu. Dodatkowo, kiedy Hogan wpada ją ratować i chce użyć noża, ma się wrażenie, że zaraz zza ściany wyskoczy Jack Torrance i zacznie gadać do swojego palca. Poza tym aparat do poszukiwania zaginionej broni Ramseya jest do złudzenia podobny do sprzętu badającego aktywność psychokinetyczną w Pogromcach duchów. Zwieńczeniem za to wszelkich nawiązań do popkultury filmowej jest zachowanie Christophera Lloyda (filmowy Charlie Wilcox), tak samo nerwowego, niedocenionego, zdolnego i nieporadnego jak dr Emmett Brown z Powrotu do przyszłości.
Wszystko to zlepione jest dobrymi dialogami, sprawnym montażem i wystarczającym jak na komedię science fiction budowaniem suspensu, aby widz poczuł się swojsko w świecie przedstawionym. Na dodatek złoczyńcy są wyjątkowo źli i dowcipnie przerysowani. Najsłabsza w tym zbiorze zalet jest muzyka. Chwilami przypomina podkład do cyrkowego przedstawienia. Dłuższe sceny nią okraszone męczą. Sprawiają, że pastiszowość zaprezentowanych na ekranie wydarzeń wychodzi poza ramy komedii, a staje się bezsensownymi wygłupami. Po Davidzie Michaelu Franku spodziewałem się czegoś lepszego, chociaż analizując jego kompozycyjne portfolio, być może nie powinienem. Ścieżce dźwiękowej brakuje spójnej melodyki, którą zapamięta się na równi na przykład z rzutem deskorolką czy robieniem króliczka ze stalowego pręta. Generalnie jest za głośno i zbyt pompatycznie.
Komedia komedią, lecz dopiero niedawno zwróciłem uwagę na kogoś, kto pozostawał w tle Hogana, a bez kogo cały film zapewne zostałby zapomniany. Nie chcę umniejszać roli siłacza z Augusty, współtwórcy tej formy wrestlingu, która stała się jedną z wizytówek Stanów Zjednoczonych. To jednak Christopher Lloyd odgrywający rolę nieporadnego ojca rodziny przechodzi największe filmowe przeistoczenie z fajtłapy w człowieka odważnego i zdeterminowanego do walki o swoich bliskich i podwyżkę. Rzecz jasna to on wydatnie przyczynił się do przyjazdu na Ziemię Generała Suitora, lecz również bez niego samemu Hoganowi byłoby dużo trudniej ocalić Galaktykę. Nawet jeśli dana produkcja z założenia ma być popisem bohaterstwa jednej, kryształowo pozytywnej postaci, dobrze jest dla uprawdopodobnienia fabuły, pomóc owemu herosowi w osiągnięciu jego celów. Cieszę się, że Hogan nie był sam w swojej walce.
Po ponad 30 latach od premiery Kosmicie z przedmieścia należy się odpowiednie docenienie i pamięć. W dzisiejszym kinie brakuje tak charakterystycznych postaci jak Hogan. Nie był zdolnym aktorem, co jest oczywiste, jednak umiał zjednać sobie sympatię widzów, w tym także dziecięcej publiczności. Czy miałby szansę na sukces porównywalny ze sławą Arnolda Schwarzeneggera, trudno spekulować. Mimo że potencjalnie dysponował podobnymi umiejętnościami aktorskimi co Arnie, to jednak wrestling zbyt go wciągnął, żeby mógł na serio zająć się kinem akcji. Schwarzenegger zupełnie inaczej rozegrał swoją karierę, przez co zyskał szansę zapełnienia powstałego w latach 80. zapotrzebowania na umięśnionych superherosów zdolnych do samodzielnego pokonania całej armii. Kosmita z przedmieścia nie wypełnia tej luki, za to stanowi klasyczną i dlatego obowiązkową pozycję edukacyjną w zakresie kina familijnego.