WÓZ PANCERNY

Ta parafraza oryginalnego hasełka reklamowego – The War Wagon Rolls and The Screen Explodes! – to oczywista przesada, ale dobrze oddaje zarówno widowiskowość filmu Burta Kennedy’ego, jak i jego spore walory rozrywkowe. Wozowi pancernemu daleko wszak do poważnego reprezentanta gatunku, co bynajmniej nie umniejsza jego jakości. To zabawa pełną gębą i kolejny miks gatunkowy, który sporo zyskuje na tym, że akcję osadzono akurat na amerykańskiej prerii. I, co ważniejsze, nie udaje, że jest czymś więcej niż tylko solidną, stuminutową eksplozją atrakcji.
Oparta na kartach powieści Badman Claira Huffakera (który napisał także scenariusz), nakręcona w trzy tygodnie w Meksyku produkcja opowiada po prostu o napadzie na tytułowy pojazd – uzbrojony, opancerzony, wypełniony strażnikami dyliżans, który przewozi złoto (no bo cóż by innego?). Chrapkę na nie ma Taw Jackson (posągowy jak zawsze John Wayne), który właśnie wyszedł z paki za dobre sprawowanie, gdzie zresztą trafił po konflikcie z właścicielem rzeczonego wozu, Frankiem Pierce’em (Bruce Cabot), tracąc w rezultacie nie tylko wolność, ale i farmę oraz cały majątek. Jackson pała zatem żądzą zemsty i potrzebą odzyskania swojej własności. Do niego z kolei wrogo nastawiony jest rewolwerowiec Lomax (dziarski jak zwykle Kirk Douglas), który już raz wydrążył kulą dziurę w korpusie Jacksona, a wkrótce po jego powrocie do miasteczka dostaje od Pierce’a intratne zlecenie na jego głowę. Sęk w tym, że i Jackson ma plan – o dziwo uwzględniający też inne zdolności Lomaxa…
Trzeba przyznać, że obchodzący właśnie swoje pięćdziesięciolecie film oryginalnością nie grzeszy. Mamy zatem pewien gatunkowy standard, na który składa się szczegółowy, misternie skonstruowany plan i organizowanie ekipy, wśród której znajdują się również klasyczne postaci pijaczyny, starca, Indianina oraz pięknej kobiety. Wokół śmigają kule, cięte riposty i nieco historyczno-społecznych obserwacji, a całość skąpano w przyjemnym humorze, okraszono obowiązkowymi strzelaninami, pościgami, wybuchami i bójką w barze (pięćsetną w karierze Wayne’a!) oraz zwieńczono spektakularnym finałem. Zanim jednak do niego dojdzie, Wayne i Douglas będą sobie także po przyjacielsku wbijać szpilę na różne sposoby i przy każdej okazji, stwarzając tym samym pozory niepewności względem całej tej karkołomnej misji.
A ta żwawo toczy się w rytm bombastycznej muzyki tytana westernów, Dimitriego Tiomkina, oraz skocznej, prostej i niepozostawiającej żadnych wątpliwości względem atmosfery dzieła, tytułowej ballady w wykonaniu Eda Amesa. Ponieważ jednak każdy z tych elementów działa jak należy, całość ani trochę nie nudzi, będąc co prawda wyliczoną co do centymetra, ale jednak zrobioną z sercem i przekonaniem przygodą o komediowym zacięciu. I to w dodatku taką, która mimo obecności nie tylko wyświechtanych motywów, ale i staroświeckiego podejścia, względnie wykonania, zupełnie się nie zestarzała.
Nie można nic zarzucić ani zdjęciom Williama H. Clothiera, który także nie wyszedł poza solidne rzemiosło, ani scenografii oraz tytułowemu, wykonanemu głównie z pomalowanej dykty czołgowi, któremu odpowiednie, metaliczne dźwięki dodano w postprodukcji; ani tym bardziej dobrze dobranej obsadzie, pośród której dostrzeżemy jeszcze między innymi młodego Bruce’a Derna, Keenana Wynna czy Joannę Barnes.
Jedynie Howard Keel w roli „czerwonoskórego” Leviego Chodzącego Niedźwiedzia stanowi pewien zgrzyt. Jego angaż krytykowano zresztą już w momencie premiery, nie tylko przez wzgląd na to, że jest biały, ale też i przez to, że był powszechnie znany z występów w musicalach. A ponieważ nie zrobił żadnego od lat, zadowolił się westernem, by opłacić rachunki. Ostatecznie sprawdził się jako potężny „wódz”, który podąża ścieżką białego człowieka. Gdyby tylko nie ten fałszywy akcent i zły kolor skóry… To jednak jeden z niewielu mankamentów, który w dodatku absolutnie nie wpływa na ogólne wrażenia, czego dowodem zresztą solidne sześć milionów zielonych, które napłynęły do producentów z samych tylko kin.
Nie dziwota, gdyż The War Wagon to niezwykle przyjazny widzowi film – radosny, pełen energii i odpowiedniej dawki dramatyzmu, a jednocześnie bezpieczny w formie i stylu. Dzieciom, które mogły się potem zaczytywać w komiksie na bazie filmu, nie trzeba zasłaniać oczu w trakcie seansu, bo też i cała intryga nie wymaga wielce dosadnych środków. Nie pasowałyby one w dodatku do natury tej czysto popcornowej historyjki, która przy całej swej naiwności i nieprawdopodobieństwie nie obraża inteligencji odbiorcy, nie przeskakuje rekina i nie razi sztucznością lub nadmiernym patosem. A i, pomimo pewnej przewidywalności, potrafi lekko zaskoczyć kiedy trzeba. Spora w tym zasługa oczywiście głównych gwiazd.
Douglas i Wayne – którzy już wcześniej nakręcili wspólnie Wojnę o ocean i Cień olbrzyma – wspaniale się uzupełniają. Chociaż bezustannie przerzucają się chwytliwymi one-linerami, wydaje się niekiedy, jakby rozumieli się bez słów. Oglądać ich razem w akcji to prawdziwa przyjemność, wspólnie bez problemu trzymają w ryzach całą fabułę, a widza przylepionego do ekranu. To kumpelstwo być może odrobinę osłabia cały suspens, który wszak opiera się w zamierzeniu na moralnych rozterkach Lomaxa, ale Douglas bez problemu potrafi to wygrać swoją większą od życia charyzmą, nieśmiertelnym podbródkiem i niespożytym wigorem.
Aktor sam zresztą wykonał wszystkie swoje kaskaderskie popisy, tym mocniej kontrastując z będącym już wtedy po operacji płuca Wayne’em, w oczach którego da się już lekko wyczytać raka, z którym walczył będzie jeszcze przez kolejne dwanaście lat. Zanim przegra, zdoła zrobić jeszcze wiele dobrego dla gatunku, w 1969 roku odbierając w końcu swojego jedynego Oscara za rolę jednookiego Roostera Cogburna w ekranizacji Prawdziwego męstwa. Biorąc pod uwagę, że Douglas swojego Złotego Rycerza w oficjalnym wyścigu nigdy nie zdobył, można odebrać to za kolejny etap rywalizacji między panami, którzy także na planie dawali sobie popalić.
Do historii przeszła zwłaszcza anegdota, wedle której Kirk spóźnił się pewnego dnia na plan, tłumacząc, iż zajęty był występem w spocie wyborczym demokratów. Wayne był wściekły i następnego dnia również się spóźnił, twierdząc, że kręcił reklamówkę dla… republikanów. Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz pomiędzy Księciem a ekranowymi partnerami dochodziło do politycznych scysji w przerwach pomiędzy zdjęciami. Możliwe, że to właśnie dlatego rolę Lomaxa odrzucił wcześniej inny zawadiaka wielkiego ekranu, Burt Lancaster, mówiąc, że nie ma ochoty pracować z Wayne’em. Zagrał więc u Sydneya Pollacka w Łowcach skalpów – innym westernie z humorystycznym ujęciem i rasowymi naleciałościami.
Tymczasem po zjechaniu z afisza Wóz pancerny – a raczej to, co z niego zostało – przez wiele lat stanowił jedną z atrakcji turystycznych studia Universal, z czasem znikając w natłoku innych, często ciekawszych gadżetów tej wytwórni. To skromne epitafium idealnie podsumowuje całe przedsięwzięcie, które w historii kina nie odegrało w sumie żadnej znaczącej roli, szybko ustępując lepszym przedstawicielom Dzikiego Zachodu. Ale w końcu nie taki był jego cel. Miał dostarczać czystej, niczym nieskrępowanej rozrywki i z tego zadania także i dziś wywiązuje się z nawiązką. Ot, blockbuster idealny.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=xlhRbn1aWPM