search
REKLAMA
W stronę zachodzącego słońca

HANNIE CAULDER

Jacek Lubiński

28 lipca 2018

REKLAMA

W 1971 roku piękna Raquel Welch była niezaprzeczalną gwiazdą światowego formatu. W swoim dorobku miała już kilka westernów – 100 karabinów, Bandolero! – ale grywała w nich drugi plan. Studio Paramount wespół z brytyjskim Curtwel Productions oraz B-klasową wytwórnią Tigon postanowiło dać jej więc szansę w roli nie tylko głównej, ale i tytułowej. I tak w okresie odważnej rewizji dzikiego gatunku (dwa lata wcześniej powstała wszak Dzika Banda) na piaskach słynnej hiszpańskiej Almerii słodka Raquel stała się pałającą żądzą zemsty Hanką Coulderówną…

Hannie mści się, bo pewnego dnia uciekający przed meksykańskimi federales bracia Clemens natykają się na jej skromną chatkę na odludziu. Źli jegomoście dmuchają, chuchają i obracają domostwo w ruinę. Puszczają wszystko z dymem, wcześniej wielokrotnie gwałcąc kobietę oraz zabijając jej męża. Jakimś cudem samej Hannie udaje się przeżyć tę nagłą napaść, lecz traci ona całą swoją niewinność. Od tej chwili przestaje być już typową kurą domową i przestraszoną białogłową, a zamienia się w palącą się do zabicia swych oprawców Sarą Connor swoich czasów. Albo raczej Panną Młodą lat 70., gdyż to ponoć tym filmem i tą kreacją inspirował się Quentin Tarantino przy tworzeniu dylogii Kill Bill. Co ciekawe, sama Hannie Caulder uważana jest za luźny remake Rewolwerowca Rogera Cormana (1956). A żeby było śmieszniej, po latach również doczekała się swojego cienia, o nazwie 6 Guns (2010).

Żaden z powyższych tytułów nigdy nie aspirował wyżej niż do drugiej ligi. Czuć to również w przypadku filmu z Welch. Mimo wielkich nazwisk stojących za i przed kamerą jest to wielce kameralne przedsięwzięcie, któremu nie tylko pod względem zawiązania akcji, wyglądu kostiumów czy scenografii bliżej jest do europejskich westernów aniżeli amerykańskich hitów. Zresztą to właśnie na Starym Kontynencie film sprzedał się lepiej niż w USA, gdzie okazał się raczej finansowym rozczarowaniem. A jeśli dodamy do tego niebiorącą jeńców kategorię R, niespełna dziewięćdziesiąt minut błahej fabuły i dość tanią prezencję całego projektu, to nie powinno dziwić, że po tej stronie oceanu wyświetlano go pod typowymi dla tego podgatunku szyldami pokroju In einem Sattel mit dem Tod (w wolnym tłumaczeniu: Ze śmiercią w siodle). Na swój sposób jest więc Hannie Caulder czystej maści spaghetti westernem zrealizowanym za jankeskie banknoty zrabowane w brytyjskim banku.

I choć ten ruchomy obraz nie jest pozbawiony typowego dla włoskich produkcji fatum, to mimo nieciekawej sytuacji wyjściowej zdecydowanie bardziej wyczuwalne są w nim pewna doza nonszalancji realizacyjnej oraz przygodowe zacięcie, charakterystyczne właśnie dla Amerykanów. I nie ma się co dziwić, wszak na reżyserskim stołku zasiadł tu Burt Kennedy, który w tym gatunku nakręcił Wóz pancerny, Powrót siedmiu wspaniałych, Rabusi pociągów oraz czysto komediowe Popierajcie swego szeryfa. Twórca ten incognito grzebał także przy scenariuszu, który ostatecznie podpisano fikcyjnymi personaliami Z.X. Jonesa. Za zdjęcia odpowiadał natomiast weteran kamery Edward Scaife (Parszywa dwunastka, Afrykańska królowa), a całość okrasił rozkrzyczanymi, heroicznymi nutami Ken Thorne – późniejszy autor muzyki do dwóch sequeli Supermana z Christopherem Reeve. Nie mogło zabraknąć również klasycznej ballady pod napisy. Life Never Is Easy w wykonaniu Bobby’ego Hanny doskonale podsumowuje słodko-gorzki wydźwięk Hannie Caulder, ostatecznie wprawiając opuszczającą seans widownię w jednoznacznie pozytywny, zwycięski nastrój.

Ta wolna amerykanka objawia się również w twarzach migających na ekranie. Jako bracia Clemens błaznują tu na potęgę Ernest Borgnine, Jack Elam i Strother Martin, czyli dobrze znani westernowym fanom bywalcy saloonów. Niestety to najsłabsze ogniwo całego projektu, ich interakcja jest bowiem wypełniona zbędnym slapstickiem rodem z kreskówek oraz bliskim parodii humorem dość niskich lotów. Lecz nawet wydurniając się przed kamerą i nie grzesząc specjalnie intelektem, stanowią oni śmiertelne zagrożenie dla innych, zdecydowanie poważniejszych i lepiej rozpisanych postaci. Jakby dla kontrastu widzimy zatem na drugim planie samego Christophera Lee, dla którego był to – o dziwo! – jedyny western w długiej, bogatej karierze. Ten występ przysłużył się chyba jego późniejszemu angażowi na przeciwnika agenta 007, gdyż duch Scaramangi dosłownie unosi się tutaj w powietrzu. Prócz niego wprawne oko rozpozna jeszcze w ważnym, milczącym epizodzie Stephena Boyda – pamiętnego Messalę z Ben-Hura.

Jednak całe show z łatwością kradnie dla siebie znakomity Robert Culp jako Thomas Luther Price – słynny na cały kraj, zimny i wyrachowany łowca głów, profesjonalista w każdym calu. To rola daleka od wszelkich nagród, ale za to totalna, bo przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, słowach, minach czy ruchach, niezwykle inspirująca i rozpisana w prawdziwie podręcznikowy sposób. Postać pełna charyzmy, twardy charakter z odrobiną ujmującego ciepła drzemiącego głęboko pod skórą oraz człowiek, na którego zwyczajnie przyjemnie jest popatrzeć w trakcie pracy. Nic dziwnego, że chcąc nie chcąc staje się on mentorem dla naszej heroiny.

No właśnie, Hannie jaka jest, każdy widzi. Welch przede wszystkim znakomicie się prezentuje, przykryta skromnym poncho á la Clint Eastwood. Nie pokazując zbyt wiele – ku naszej rozpaczy i mimo wspomnianej kategorii wiekowej – łatwo rozbudza wyobraźnię, rozpala żądze. Ale też budzi współczucie, kiedy jest notorycznie poniewierana przez męskie bestie. I na tyle silna, by finalnie nie dać im się stłamsić, ostatecznie pokonać swój strach i stawić czoła demonom. To solidna, konsekwentna bohaterka, której chce się kibicować, nawet jeśli niekoniecznie iść za nią w ogień (krzyżowy). Być może lekko na wyrost przedstawiona jest tu jej przemiana w bezlitosną „rewolwerowczynię” (niezawodny montaż), lecz Hannie pozostaje wiarygodna do samego końca. Szczęśliwego oczywiście, kiedy to z ciut spokojniejszym sumieniem i pewną dozą satysfakcji oddala się w samo południe w stronę… gdzieś na zachód. Dziki, rzecz jasna.

Nie jest to więc wielkie kino. Lecz dobrze się ogląda i łatwo je polubić, pomimo wszelkich, niekiedy mocno ewidentnych wad oraz licznych niedoskonałości materiału. Ciekawe zresztą, że choć sama Hannie z czasem dołączyła do westernowych ikon popkultury, to Hannie Caulder jest już dziś tytułem lekko przykurzonym, odrobinę zapomnianym, a wśród osób nielubujących się na co dzień w krwawych opowieściach z prerii właściwie nieznanym. Klasyką nie została – a już na pewno nie żelazną. Niemniej stanowi dla niej dobrą odskocznię i interesującą alternatywę.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA