Kompromitujące BŁĘDY LOGICZNE w znanych filmach SCIENCE FICTION
Ci, którzy uczyli się logiki na wyższych uczelniach, doskonale wiedzą, że jeśli „a” jest „b”, a „b” jest „c”, to „a” jest „c”. Proste? Niby tak, choć w świecie filmu logika nie zawsze jest stosowana. Błędy logiczne są zwykle konsekwencją szaleńczego tempa filmu, chęci podtrzymania dramatyzmu lub niedopracowanego scenariusza. Są w pewnym stopniu wpisane w praktykę tworzenia filmów, ponieważ bez „poluźnienia” zasad, na których oparta została rzeczywistość, pewne kluczowe dla widowiska rzeczy nie mogłyby mieć miejsca. Przy spojrzeniu z odpowiedniego dystansu nadal jednak da się je dostrzec i wciąż, niejednokrotnie, kłują w oczy. Oto przykłady z filmów science fiction.
Matrix, czyli potężne maszyny uzależnione od ludzi
Przy pierwszym seansie filmu z 1999 nie dostrzega się absurdalnego założenia, na którym oparty został scenariusz. Z każdym kolejnym boli to jednak coraz bardziej. Rodzeństwo Wachowskich wmówiło nam – i to bardzo umiejętnie – że te potężne maszyny, z którymi walkę jako ludzkość przegraliśmy, dysponujące superinteligencją i zdolnościami tworzenia takich programów komputerowych, które w swej doskonałości potrafią pełnić funkcję idealnej wirtualnej rzeczywistości (symulacji), nie zdołały wygospodarować źródła energii niebędącego bezpośrednio związanego z poddanym sobie człowiekiem. Mówiąc krótko: maszyna nie ma władzy nad człowiekiem, jeśli potrzebuje do przetrwania energii jego ciała. Koncept, jakkolwiek idealnie wpasowujący się do tego świata i dający możliwość metaforycznego przyrównania ludzi do baterii – małego elementu zasilającego cały system – ma w sobie jednak coś trudnego do wyobrażenia.
Narzeczona Frankensteina, czyli chrzanić narzeczoną, gdy nauka wzywa
Film niby opowiada o postaci, która w konsekwencji pojawia się na raptem kilka ostatnich minut filmu. Można się więc poczuć trochę oszukanym podczas seansu, który sugeruje konfrontację pięknej i bestii w sosie SF. Uwagę zwraca jednak inny absurd. W pewnym momencie potwór Frankensteina uprowadza kobietę. Ta kobieta jest narzeczoną naukowca, więc można wysnuć wniosek, że powinno zależeć mu na jej odzyskaniu. Udaje się uśpić potwora. To, co następuje po tym fakcie, nie wydaje się naturalną konsekwencją zaistniałej sytuacji. Eksperyment z ożywieniem innego ciała musi trwać, bo naukowiec… obiecał w nim uczestniczyć. Porywacz narzeczonej naukowca smacznie śpi, więc wydaje się oczywiste, że tuż po tym powinna zadziać się jakaś akcja ratunkowa, poszukiwania itp. Tak się jednak nie dzieje.
Terminator, czyli podróż w czasie, która zjada ogon węża
Bez względu na to, jak przełomowym widowiskiem science fiction był Terminator, i jak ogromnym sukcesem był jego sequel, te filmy mają jeden podstawowy problem – są nielogiczne. Przypomnijmy jeszcze raz. Terminator opowiada o złej, śmiercionośnej maszynie, która przybywa z przyszłości, by zabić przyszłego dowódcę ruchu oporu, nim ten jeszcze się narodzi. Maszyny dysponują jedynie imieniem i nazwiskiem matki owego dowódcy. Jak rozumiem, maszyny są też całkowicie przekonane, że trafią na odpowiadającą ich planom linię czasową, chcąc wyeliminować wirusa u swego zarania, nim stanie się dla nich epidemią. Nie byłoby w tym koncepcie jeszcze nic złego, gdyby nie to, że ludzkość, jak to ludzkość, postanowiła w nim namieszać. Otóż ruch oporu także postanawia wysłać swojego przedstawiciela w przeszłość. W obronie matki przyszłego dowódcy, a jakże. I tu następuje fikołek. Wysłany do przeszłości żołnierz… zbliża się do matki i to on w istocie staje się ojcem przyszłego lidera ruchu oporu. Zastanawiam się, czy James Cameron zadał sobie następujące pytanie, pisząc scenariusz: co, jeśli Sarah się Kyle’owi nie spodoba i z wzajemnością? Cały misterny plan idzie w piach, ruch oporu idzie w piach, wojna też, w sumie, idzie w piach.
Park Jurajski i komary – niezwykle cenne owady
Nie wiem, czy dinozaury były zdolne do naciskania na klamki. Wiem jednak, że komary są paskudnymi owadami, ale w filmie Stevena Spielberga dały początek nowemu życiu. I jakkolwiek koncepcja krwi wydobytej z komara, który utknął w bursztynie, wydaje się idealnie skrojona na potrzeby widowiska (a właściwie: krótkiego, tutorialowego filmu animowanego, przeznaczonego dla gości Parku), tak po dłuższym zastanowieniu nie ma ona najmniejszego sensu. Okej, załóżmy, że takowy komar ukryty w bursztynie faktycznie został odnaleziony (to akurat prawdopodobne), ale raz jeszcze zastanówmy się, ile takich komarów, w dodatku dobrze nasyconych krwią, musiałoby zostać wydobytych, by zbudować cały park różnorodnych zwierząt? Istniała jakaś ukryta głęboko w ziemi komarowo-bursztynowa żyła, o której nie wiemy? Uzupełnieniem braków ma być… DNA żaby? A może dostępne (także w hurtowej ilości) skamieniałości? To nie uwiarygadnia tego bardzo lichego wyjaśnienia z nurtu biotechnologii.
Grawitacja – bo wystarczy tylko jedno, małe pchnięcie
Nie jestem fizykiem, więc mogłem tej sceny nie zrozumieć. W dodatku nie byłem najlepszym uczniem akurat tego przedmiotu. Wydaje mi się jednak, że jest pewien problem z jedną sceną z Grawitacji, dodajmy: sceną wybitnie dramatyczną i niebywale ważną dla fabuły. Jest moment, w którym George Clooney żegna się z Sandrą Bullock, tłumacząc jej, że jeśli ta chce zachować życie, powinna go puścić i pozwolić odejść w głąb kosmosu. I tak też się dzieje. Rzecz w tym, że na George’a Clooneya nie działa w tym momencie żadna siła. A biorąc pod uwagę, że akcja dzieje się w próżni, sytuacja powinna zakończyć się w ten sposób, że bohater po prostu zawisłby w przestrzeni kosmicznej. Tak przynajmniej wydaje się mi, choć wiem, że nie jestem tu sam.
Obcy 3 i jajko, którego nie było
Trzecia część Obcego ma swoich zwolenników i przeciwników. Ja zaliczam się do tej pierwsze grupy, choć zdaję sobie sprawę, że film Davida Finchera ma swoje problemy. Jednym z tych ważniejszych, który mi osobiście nigdy nie wadził, jest kwestia pewnego jaja. Szczęśliwe zakończenie drugiego Obcego okazało się nie być w kontynuacji aż tak szczęśliwe. Z jaja, które znalazło się na statku Silaco, wykluł się facehugger, który – jak wiemy – dał początek iście tragicznym następstwom i stanowił punkt wyjściowy dla fabuły trzeciej odsłony serii. Problem w tym, że nie istnieje żadne logiczne uzasadnienie pojawienia się jaja na statku. Spekuluje się od lat, że może królowa – jeszcze przed finalną konfrontacją z Ripley – znalazła czas, by znieść jajo, ale jest to rozwiązanie wieeelce naciągane.
Armageddon, czyli do „gaszenia” końca świata nie są potrzebni specjaliści
Odpowiedź na pytanie, dlaczego na asteroidę zmierzają specjaliści od wiercenia dziur w celu podłożenia bomby, a nie specjaliści od bomby, może być tylko jedna: bo ci pierwsi mogą popełnić błąd, a błędy, jak wiadomo, są widowiskowe, bo dostarczają następstw i akcji. Nie ma w tym posunięciu nic logicznego, jest jednak chęć utrudnienia bohaterom zadania, które staje się dzięki temu jeszcze bardziej atrakcyjne dla oka i emocjonujące.
Dzień Niepodległości, czyli inwazja nam niestraszna, gdy mamy pendrive’a
Wiele się już powiedziało o wirusie umieszczonym na pednrivie, który rozbraja kosmitów. Ale to mniej więcej tak, jak bakterie, które niszczą obcych w Wojnie światów, lub woda, która robi z nimi to samo w Znakach. Cywilizacja tak wysoce rozwinięta, a nie wie, jaką planetę najeżdża. W filmie Rolanda Emmericha kosmici także się podkładają, bo dostają do dyspozycji technologię, która okazuje się doskonale znana człowiekowi. Już pal licho, że udaje się jakoś ten statek kosmiczny prowadzić, ale żeby czytniki się zgadzały? Szkoda, że Jeff Goldblum nie wpadł na pomysł, by podczas akcji dywersyjnej, podczas pobytu na statku obcych, nie podłączyć do ładowania swojego telefonu komórkowego (no dobra, wiem, że go jeszcze nie miał, ale akurat to zdanie pasowało mi do kontekstu – tak jak twórcom Dnia Niepodległości pasowało zniszczenie obcych wirusem pochodzącym z, nomen omen, obcej technologii).
Zaginiony świat: Jurassic Park, czyli co tu się właściwie odwaliło?
Steven Spielberg po raz drugi i dinozaury raz jeszcze. Może i kontynuacja Parku Jurajskiego sprzedała się całkiem nieźle, jednak otrzymała znacznie gorsze recenzje. I nie ma w tym nic dziwnego. Grzechem tego filmu jest pretekstowość fabuły. Wszystkie poczynania bohaterów zdają się sztucznie wywołane, tylko po to, by dać jakieś tam uzasadnienie widowisku. Powinno być jednak odwrotnie – widowisko powinno wynikać z fabuły. Najbardziej jednak scenarzyści gubią się w momencie przechodzenia do finałowego aktu. Tyranozaur zostaje uśpiony i umieszczony na statku. Ma zostać przetransportowany do miasta. To, co dzieje się jednak w następnej scenie, jest kuriozalne. Będący już na po drugiej stronie wielkiej wody Jeff Goldblum (aktor ma pecha w doborze logicznych scenariuszy), należący do komitetu powitalnego płynącego statkiem dinozaura, dostrzega na radarze, że statek zbliża się do lądu zbyt szybko. Okazuje się, że załoga została zjedzona, a łódź obrała kurs kolizyjny z lądem. Pytanie tylko brzmi – w jaki sposób doszło do tego, że nikt z załogi nie przeżył? Teorie są różne, niektórzy widzą w tym ingerencję velociraptorów. Mało realne wydaje się, by była to sprawka pokaźnego tyranozaura, który przecież nie mógł przedostać się do kokpitu, nawet jeśli się przebudził. Cokolwiek się wydarzyło, musiało się to stać, gdy statek miał już obrany kurs, co jeszcze bardziej podważa logikę tej sytuacji.
Planeta Małp, czyli ewolucja staje na głowie
Z tymi czasoprzestrzennymi zawirowaniami zawsze jest kłopot w filmach. Jakkolwiek przesłanie Planety Małp idealnie działa w połączeniu z ujawnieniem kluczowej dla fabuły tajemnicy – że bohater przez cały czas był na Ziemi, tylko w przyszłości – tak… trudno jest sobie to wyobrazić. Abstrahując od tego, w jaki sposób całą tę ewolucję twórcy starają się wytłumaczyć w zrebootowanej serii, tak patrząc na Planetę Małp jako byt autonomiczny, bardzo trudno jest zrozumieć, co miano dokładnie na myśli, mówiąc, że małpa rozwinęła się w stronę człowieka, nauczyła mówić i przejęła jego kulturę, a człowiek, na skutek odwrotnego przebiegu ewolucji, stracił umiejętność komunikacji werbalnej, swój język i kulturę i stał się zwierzęciem. Magiczne słowo „katastrofa”, która niegdyś się wydarzyła, nie jest w stanie nadać temu (mocno uproszczonemu) procesowi odpowiedniego uzasadnienia. Łapię się na tym, że przy każdorazowym seansie oryginalnej Planety zatrzymuję się na logicznej chęci ujarzmienia tego pomysłu i mi się nie udaje. Ten film najlepiej radzi sobie jednak na poziomie metafor.