Obejrzałem PARK JURAJSKI z synem. Klocki LEGO popsuły mi zabawę
Bycie ojcem i jednocześnie kinomanem to duża odpowiedzialność. Wychowanie dziecka wymaga uwagi, dobór repertuaru do wieczornych seansów – również. Jeśli rolą ojca jest odkrywanie przed dzieckiem tajemnic świata, film może stanowić jeden z elementów wspierających tę podróż. Czyż nie?
Nie zawsze jednak wszystko idzie po naszej myśli. Jeden z moich wymarzonych wspólnych seansów został niedawno popsuty. Winowajcą są po części niewinne wyglądające klocki LEGO.
Pokazywanie dziecku filmów swej młodości jest obarczone ryzykiem i dalece problematyczne. Nigdy nie wiemy, czy nasz potomek zareaguje na obrazy tak, jakbyśmy tego chcieli. Nie ma pewności, czy zrozumie to, co ojciec chciał – poprzez materiał filmowy – przekazać. Czasem jednak problemem jest coś zgoła innego. Kultura popularna rozrosła się bowiem do takich rozmiarów, że bardzo trudno dziś o efekt zaskoczenia.
Od dziecka przejawiałem zainteresowanie tematami związanymi z przeszłością, historią, naturą, ewolucją, człowiekiem, kulturą. Gdy w 1993 roku pojawił się Park Jurajski, znalazłem w tym filmie odbicie tych fascynacji, podane jednocześnie w przystępny, rozrywkowy, angażujący sposób. Film wywarł na mnie ogromne wrażenie. Do dziś to jeden z tych najsilniej działających na mnie filmów, jakie widziałem. Tak już zostało.
W moim siedmioletnim synu widzę wiele wspólnych cech. On także zna gatunki dinozaurów i zwierząt, czym przoduje wśród rówieśników. Figurek i książek ma sporo, w filmach, serialach i grach także znajduje rozwinięcie swoich zainteresowań. Wiedziałem, że kiedyś nastąpi zatem ten dzień. Wyobrażałem sobie moment, gdy wspólnie obejrzymy Park Jurajski. Wydawało mi się, że będę jego przewodnikiem po świecie wykreowanym przez Stevena Spielberga.
Seans mamy już za sobą. Przed nami kolejne, bo w planach jest obejrzenie całej serii. Podczas pierwszego wspólnego seansu Parku Jurajskiego stało się jednak coś, czego kompletnie nie przewidziałem. To nie ja opowiadałem synowi, co dzieje się na ekranie, ale on minie. Ba, małolat znał nawet przebieg poszczególnych scen, czym wprawił mnie w zakłopotanie.
Zastanawiałem się… Czy przypadkiem coś mi nie umknęło? Czy w momencie mojej nieuwagi pewien intruz wkradł się na mój profil Netflixa i obejrzał zakazaną treść?
Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że cały ambaras ma związek z klockami Lego. A dokładniej, z grami, które tworzone są na podstawie zestawów Lego i światów, do których licencję posiadają. Przypomniało mi się w lot, że syn jest od kilku miesięcy biegłym graczem w LEGO: Jurassic World. Jedna z lin fabularnych gry odtwarza po kolei kluczowe sceny z pierwszego filmu serii. Oczywiście wszystko dzieje się przy użyciu animowanych postaci ludzików Lego, ale już głosy zostały dodane od oryginalnych aktorów. Całe te sceny są jakby żywcem wyciągnięte z filmu w swej kompozycji, wsparte oryginalnym wokalem, dźwiękiem i muzyką.
Tak, John Williams także nie stanowił nowości dla mojego siedmiolatka. Gdy podniosły, muzyczny motyw przewodni pojawił się w scenie lotu helikopterem, syn w ogóle nie był zaskoczony, a już tym bardziej nie był uskrzydlony. Doskonale rozpoznał też postać Alana Granta. Ciekaw był tylko, w jaki sposób zaprezentowany zostanie „ten dziadek z laską”. W momencie gdy otworzyły się bramy parku, ja ponownie poczułem dreszcz, a gdy pojawił się brachiozaur, omal się nie wzruszyłem. Nie jestem pewien, czy syn podzielał te uczucia. Dla niego było to po prostu obcowanie z czymś, co już doskonale zna, tylko w innej, żywszej formie.
Na szczęście zabawa nie została zepsuta doszczętnie. Były momenty, w których syn wyraźnie się wzdrygnął, bo otrzymał je w bardziej dosadny sposób. Tu kłaniają się dwie sceny: pierwsza ekspozycja tyranozaura oraz „kuchenne rewolucje” z udziałem welociraptorów. To dowód na doskonałość tych scen – oglądane nawet po wielokroć i tak wciąż działają, bo nasączone są napięciem, które nie pozwala oderwać wzroku od ekranu.
Zdaję sobie sprawę, że dzisiejsza kultura popularna funkcjonuje na nieco innych zasadach, niż funkcjonowała w latach, gdy to ja dorastałem. Kiedyś, żeby dotrzeć do treści danego filmu, trzeba było albo go obejrzeć, albo przeczytać książkę, na podstawie której powstał. W czasopismach branżowych raczej nie zdradzano fabuły. Dziś internet aż puchnie od analiz, streszczeń, zrzutów z ekranu, memów i co za tym idzie – spoilerów. A klocki LEGO temu procesowi wtórują, nierzadko ujawniając elementy filmu jeszcze przed jego premierą. Swoistą tradycją stało się, że przed wielkimi widowiskami to właśnie nowe modele LEGO zdradzają pewne elementy fabuły, jak na przykład wygląd danej postaci. Wiedzą coś na ten temat fani Gwiezdnych wojen i MCU.
Syn uwielbia wspomnianą grę z serii LEGO. Pewnie niedługo zdobędzie w niej wszystkie osiągnięcia. Nie powiem, z punktu widzenia mechaniki i grywalności mamy do czynienia z produktem angażującym i dobrze wykonanym. Mam jednak (jako dziennikarz i trochę też jako ojciec) problem z tym, w jak bezczelny sposób twórcy skopiowali wszystko, co zawarte zostało w filmach, do których odnoszą się poszczególne linie fabularne. Nie mam wątpliwości, że działo się to w porozumieniu wytwórni (Warner Bros., od gry, i Universal, od filmów), ale na Boga, czy naprawdę nikt nie zastanowił się, w jaki sposób tak DOKŁADNE zdradzanie fabuły filmów wpłynie na ich późniejszy odbiór przez młode pokolenie?
Jestem boomerem, wiem. Przecież to LEGO, osobny byt, którego zadaniem jest zabawa popkulturą. Klimat tych produkcji i zestawów do składania jest od lat niezmiennie i przyjemnie nonsensowny. Wypada więc przymknąć oko i cieszyć się tym, że klocki i gry stwarzają możliwość do przetworzenia mitu danej marki, rozwijając ją.
I jakkolwiek to rozumiem, tak nie umiem przejść obojętnie obok tego, że ten proceder ZNISZCZYŁ mój wymarzony seans. Wystawiam więc środkowy palec, zamiast kciuka w górę.