Komedie z LAT 80., które nadal bawią DO ŁEZ
Czas dotyka wszystkich. W kinie również ma nie tyle niszczące, co zmieniające odbiór znaczenie. Niedawno odkryłem, że nawet Obcy Ridleya Scotta już nie straszy, nie bawi ani generalnie nie wzbudza takich emocji jak chociażby 10 lat temu. Proces tej „degradacji początkowego zachwytu”, jak go roboczo nazwałem, oddziałuje szczególnie na komedie, bo nasz gust w kwestii żartów się na przestrzeni lat bardzo zmienia, dużo bardziej niż w przypadku chociażby dramatów czy też filmów sensacyjnych. Trzeba niebywałego więc talentu, żeby wymyślić taką komedię, która przetrwa, a lata 80. wydają się jednym z najlepszych okresów w historii kina właśnie dla kręcenia takich perełek. Jedną z metod było odważne łączenie komedii z innymi gatunkami np. filmem przygodowym lub science fiction. Poniżej 10 propozycji, które wciąż mnie bawią, może nie zawsze do łez, ale uśmiech nie schodzi mi podczas seansów z twarzy. Zaznaczam, że są to przykłady zza oceanu. W osobnym tekście zajmę się kinem europejskim, w tym naszym polskim.
„Nieoczekiwana zmiana miejsc”, 1983, reż. John Landis
Można ten film uznać za dosadną krytykę drapieżnego kapitalizmu w USA, a nawet doszukać się w nim przyczyn, dlaczego po tylu latach wybory wygrał właśnie Trump i paradoksalnie ma na to szansę po raz drugi. Przypomnę tylko, że ponadczasowość tej komedii opiera się na znakomitym pomyśle fabularnym. Bogaci potentaci handlowi bracia Duke postanawiają przeprowadzić eksperyment społeczny z udziałem przedstawiciela klasy wyższej i zupełnego nędzarza. Chcą udowodnić, że pozbawienie człowieka pieniędzy i pozycji automatycznie pozbawi go godności. W ramach ich zakładu więc makler giełdowy (Dan Aykroyd) nieświadomie zamienia się miejscami z drobnym oszustem i bezdomnym (Eddie Murphy). Film w swoich czasach został bardzo dobrze przyjęty, zdobył kilka pomniejszych nagród, a dziesiątki lat później nadal cieszy się uznaniem widzów, głównie dzięki znakomitej parze głównych aktorów oraz scenariuszowi, łączącemu gatunek komedii z filmem sensacyjnym.
„Parszywe dranie”, 1988, reż. Frank Oz
Nie spodziewałem się, że Michael Caine wraz ze Steve’em Martinem są w stanie stworzyć tak dowcipny i odporny na czas duet komiczny. Wcielają się oni w dwóch rywalizujących ze sobą oszustów na Riwierze Francuskiej. Toczą oni przezabawną bitwę na metody oszukiwania, a celem jest amerykańska bogaczka. Doskonałość pary Caine–Martin polega na równoważeniu przez urok tego pierwszego slapstickowych wybryków tego drugiego. Sprawny montaż, wartka akcja, odwaga w żartach i kontrowersyjne wykorzystywanie niepełnosprawności to siła tej produkcji, chociaż młodszych widzów może niekoniecznie rozbawić, a wręcz obrazić.
„Nic nie widziałem, nic nie słyszałem”, 1989, reż. Arthur Hiller
Richard Pryor i Gene Wilder idealnie się percepcyjnie zgrali. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem jest filmem sprzed ponad 30 lat, a w sensie prezentacji niepełnosprawności nawet dzisiaj wydaje się koncepcją niespotykaną, nowatorską, wymagającą od aktorów niesamowitego talentu oraz wręcz kontrowersyjną. Pryor gra niewidomego, a Wilder głuchego, którzy razem zostają uwikłani w morderstwo. Żeby rozwiązać zagadkę oraz ochronić własne życia, bohaterowie muszą współpracować, uzupełniając wzajemnie swoje brakujące zmysły. Film niewątpliwie nawet dzisiaj rzuca wyzwanie postrzeganiu zdolności i niepełnosprawności. Z jednej strony pokazuje, jak skomplikowane jest życie nawet bez jednego zmysłu, a z drugiej jak można sobie poradzić z byciem niepełnosprawnym. Pytanie tylko, czy trzeba próbować doskoczyć do poziomu pełnosprawnych? A może warto pogodzić się z własnymi brakami?
„Samoloty, pociągi i samochody”, 1987, reż. John Hughes
W tym zestawieniu to chyba najmniej znana komedia z lat 80., która wciąż śmieszy, chociaż nie jest łatwo ją odgrzebać wśród wielu perełek tamtego okresu. Zastanawiałem się, czy dać Top Secret, czy ją. Ostatecznie wygrała, gdyż Top Secret jest o wiele bardziej uhonorowanym kultowo i popularnym filmem niż Samoloty, pociągi i samochody. Steve Martin i John Candy zagrali w nim dwóch zdesperowanych podróżników, którzy muszą przedostać się drogą lądową z Nowego Jorku do Chicago na Święto Dziękczynienia. Najpierw są rywalami, a potem muszą zmierzyć się z przeciwnościami podróży razem. Tylko tak mają szansę zdążyć. Ogromna wrażliwość i niezdarność Johna Candy skonfrontowana zostaje z racjonalnym cynizmem Steve’a Martina, co zapewnia widzom mnogość emocjonalnych doświadczeń. Nie ma w tej historii dobrych i złych – są ludzie zdeterminowani, żeby dotrzeć do celu, popełniając przy tym większe i mniejsze błędy, ale tak naprawdę zawsze reflektując nawet nad tymi najbardziej bolesnymi dla innych i starając się naprawić krzywdy aż do wzruszającego i pozytywnego zakończenia.
„Kosmiczne jaja”, 1987, reż. Mel Brooks
Nie sądziłem, że ten pomysł kiedykolwiek powstanie, ale są plany nakręcenia sequela. Współpracować przy drugiej części ma Mel Brooks, ale już nie w roli reżysera. Nie jestem pewien więc jego decyzyjności. Sequele kręcone po tylu latach od oryginału rzadko się udają, ale są chwalebne wyjątki. Geniusz Brooksa polega na umiejętności łączenia slapsticku, dowcipnych dialogów, satyry z elementami dramatu i filmu akcji. Kosmiczne jaja udowadniają, że lata 80. to epoka, w której nawet najbardziej dziwaczne pomysły mogły zamienić się w komediowy skarb. Wtedy przecierano szlak dla tego typu komedii, więc nie było zasad, zastrzeżeń, protestów ani Internetu, który jest siedliskiem nie tylko postępu dla kina, ale i wszelkich nieracjonalnych dulszczyzn blokujących rozwój sztuki.
„Szpiedzy tacy jak my”, 1985, reż. John Landis
Oglądałem ten film pierwszy raz wiele lat temu, nie dając sobie jeszcze wtedy sprawy, że pojawia się w nim tak wiele innych znanych postaci ze świata filmu, z którymi będę zaznajamiał się znacznie później i do dzisiaj uwielbiał. Jestem przekonany, że dla wielu widzów wychowanych już w XXI wieku te cameo są zupełnie enigmatyczne i nie zauważą, że miały w ogóle miejsce. A przecież Frank Oz, Ray Harryhausen, Terry Gilliam, B.B. King czy chociażby Sam Raimi to ludzie dla kina nieodzowni, podobnie jak dla komedii lat 80. Dan Aykroyd i Chevy Chase. A ta para zrobiła Szpiegów, tak naturalnie łącząc zdolności komediowe z kinem typowo przygodowym. Wciąż czekam na takie kino współcześnie – pewną rekompensatą jest dla mnie seria z Johnnym Englishem i produkcja Argylle, ale to wciąż za mało i bez szans na kilkudziesięcioletnią kultowość.
„Naga broń”, 1988, reż. David Zucker
Czy kiedykolwiek przypuszczaliście, że w nowej odsłonie Nagiej broni zagra Liam Neeson? W żadnym wypadku nie mam zamiaru krytykować jego zdolności aktorskich, lecz historia aktorstwa zawsze ma znaczenie, nie tylko dla samego artysty, ale i dla widza. Jak zaakceptują oni zmianę w tej jakże starej już koncepcji? Niewątpliwie Leslie Nielsen oparł całą swoją drugą część kariery na staniu się Frankiem Drebinem. Naga broń właśnie z nim zapisała się w pamięci fanów. Jak Liam Neeson poradzi sobie z pełnym absurdu i starannie zaprojektowanym w czasie humorem bazującym na za każdym razem zaskakującym parodiowaniu policyjnych procedur?
„Interkosmos”, 1987, reż. Joe Dante
Świetnie zrealizowany film science fiction z najlepszymi zabiegami kina blockbusterowego, o które zadbali już Kennedy, Dante i Spielberg. Nie ma w Interkosmosie jako takiej slapstickowości, ale jest sensacyjna lekkość i komediowość wplecione w tak rzadko wykorzystywany motyw podróży do wnętrza ciała człowieka. I m.in. dlatego film wciąż się ogląda z wielkim zainteresowaniem, przynajmniej tak uważają widzowie, którzy pamiętają lata 80. Obawiam się, że dla dużo młodszych efekty specjalne mogą okazać się niekiedy zbyt naiwne. Przydałby się sequel z udziałem tych samych aktorów, ale niekoniecznie w głównych rolach.
„Trzej amigos”, 1986, reż. John Landis
Western na wesoło ze wspaniałą muzyką Randy’ego Newmana, czyli gatunek, który współcześnie znikł. Fabuła wykorzystuje pomysł z Siedmiu wspaniałych, z tą jednak różnicą, że wybawiciele wcale nie są tacy wspaniali. To aktorzy, w rzeczywistości niezdarni, pazerni na pieniądze, tchórzliwi i których sława już nieco przebrzmiała. Mają jednak szansę stać się inni, odważni, znani i słynni, jeśli tylko odegrają swoje filmowe postaci „Trzech Amigos” w rzeczywistości. Z tej konfrontacji między byciem gwiazdami filmowymi a ówczesnymi działaczami społecznymi z rewolwerami w ręku wynika mnóstwo zabawnych, ale i wzruszających sytuacji, które robią wrażenie do dzisiaj.
„Zemsta frajerów”, 1984, reż. Jeff Kanew
Niegrzeczny film, może nawet seksistowski według dzisiejszych standardów, lecz wciąż rozśmieszający, przynajmniej mnie. Zemsta frajerów opowiada nam o odwiecznym konflikcie między kujonami (nerdami) a sportowcami (tymi, którzy mniej się uczą). Delikatnie to ująłem z tymi sportowcami, ale w filmie ten podział jest znacznie wyraźniej zarysowany. Bycie nerdem zaś to naprawdę prawdziwy sposób życia, niemal celebracja intelektu jako jakiegoś sacrum. Komedia Zemsta frajerów jest miejscami ostra, nie liczy się nawet z dobrym smakiem, ale w komedii wcale dobrego smaku być nie musi. Najważniejsze jest przesłanie, że bycie innym jest czymś, z czego można być dumnym, że można dzięki temu stworzyć sobie jedyny w swoim rodzaju i wartościowy sposób na życie. Indywidualizm triumfuje więc nad konformizmem.