KOMEDIE, które tak naprawdę są HORRORAMI
Toy Story
Podobne wpisy
Wybór dość oczywisty – w końcu sam film raczy nas sceną jawnie horrorową (podobnie jak i część trzecia serii). Mowa wszak o zabawkach, które w rzeczonej sekwencji atakują małego chłopca dla ratowania własnych (i innych) zadków (hmm… czy zabawki mają zadki?). I właśnie w tym tkwi problem. Pomijam już fakt, że chłopiec przedstawiony jest jak przyszły terrorysta, który pewnego dnia mógłby zawitać do szkoły z bombą w plecaku. Agresja, śmierć i zniszczenie to jego chleb powszedni, a dodatkowo nie boi się wykradać zabawek siostrze. No ale właśnie: TO SĄ ZABAWKI. Pixar zrobił wszystko, żeby stały się dla milusińskich wzorem do naśladowania i obowiązkowym zestawem Happy Meal, niemniej to dalej u swoich podstaw bezduszne, plastikowe przedmioty ożywające za pomocą wyobraźni twórców/widzów. I te przedmioty, niczym dalecy krewni laleczki Chucky, autentycznie atakują małego chłopca. W biały dzień! Czy komuś przyszło do głowy, jak to się dla niego skończy? Ja przewiduję albo wieloletnią terapię przy użyciu mocnych lekarstw i elektrowstrząsów, albo samobójstwo w młodym wieku (lub jedno i drugie). Bo o założeniu rodziny i w miarę normalnym, produktywnym życiu, na które miał szansę po tym, jak niszczenie przedmiotów w końcu by mu się znudziło (serio, przyznać się, kto nie niszczył zabawek za dzieciaka?), na dobre można zapomnieć. W końcu nawet jeśli przygruchałby sobie jakąś Barbie Girl i stworzył z nią udany związek, to przecież jego dzieci z zasady musiałyby mieć bardzo smutne, pozbawione ubarwień dzieciństwo, gdyż w innym wypadku ojcu mogłoby odbić na widok misia i wymordowałby cała rodzinę, jak, nie przymierzając, szuflarz z Kevina…
Na tym jednak zabawkowy koszmar się nie kończy. Otóż niepokojący jest już sam fakt, iż Chudy, Buzz i spółka są żywi, będąc nieżywymi. Fakt, że ożywają, gdy nikt na nie nie patrzy. A gdy ktoś patrzy, to one też patrzą, tylko nikt o tym nie wie. Tak, tak… samoświadome zabawki Andy’ego bezustannie go obserwują. Widzą więc, jak dorasta, jak zaczyna interesować się własnym ciałem, oglądać ukradkiem porno na komputerze, ściągać filmy. Słyszą, gdy przeklina, wiedzą, kiedy kłamie lub podkrada rodzicom drobniaki i jak ściąga gotowce na szkolne wypracowania. Znają jego największe, najmroczniejsze sekrety i są milczącymi obserwatorami jego małoletniego życia. A potem, kiedy Andy wychodzi z pokoju, obgadują to wszystko za jego plecami. A później, gdy los im sprzyja, ci milczący obserwatorzy wszystkie swoje wieloletnie doświadczenia przenoszą na kolejne dziecko… Czy mogę się już obudzić?
W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju
Niepokojącym jest fakt, iż coś tak magicznego jak święta Bożego Narodzenia spowszedniało; jak sprowadzono je do corocznego, wymuszonego, skąpanego w kiczu i tandecie festynu z udziałem bliskich, z którymi generalnie nie mamy ochoty obcować, bo nas krępują lub, co gorsza, żenują, a my zamiast kupować te wszystkie podarki i obżerać się tymi wszystkimi potrawami wolelibyśmy po prostu „grać w grę”. Ten klimat grudniowego „horroru” od dekad podtrzymują na Zachodzie liczne komedie, nierzadko z elementami grozy jako takiej (Krampus). Najlepiej zobrazowano go jednak w przygodach Griswoldów, którzy ze wszystkich sił starają się coś ugrać na tym odgórnie przegranym okresie roku. Siła filmu tkwi zresztą właśnie w tym, że sprzedany jest on nam z optymizmem i dystansem, a jego magia podkreślona w taki sposób, iż nadal pozostaje wyczekiwaną z utęsknieniem datą w kalendarzu. Niemniej, zgodnie z gatunkowymi wyznacznikami, natłok makabreski, nieprzyjemnych wydarzeń i niepowodzeń, które spadają na naszą rodzinkę (a przede wszystkim na jej głowę, poczciwego Clarka) przez te parę dni – wliczając w to nalot antyterrorystów, usmażonego kota i niezapowiedzianego kuzyna Eddiego – w istocie przybiera formę koszmaru gotowego odwieść od tradycji niejedną osobę. Ba! Przytłoczony tym wszystkim Clark w pewnym momencie ucieka we własne marzenia, jakby wzorem Kevina wymazując z nich rodzinę, co tym bardziej podkreśla powagę sytuacji.
Wysyp żywych trupów
Pastisz kina grozy oraz serii George’a Romero i trafna krytyka konsumpcjonizmu straszy skrytymi pod grubą szyderą relacjami społecznymi – a raczej ich brakiem. Bardziej niż cielesny jest tu obecny rozkład cywilizacyjny, co przeraża tym bardziej, iż mowa o czasach przed panowaniem mediów społecznościowych, pracy zdalnej i smartfonów, w których dziś wszyscy bezustannie przeglądają się niczym w lustrze. A mimo to widać brak dialogu międzyludzkiego i życiową niezmienność rodem z Dnia Świstaka. Głównemu bohaterowi blisko do naszych rodzimych niezdar filmowych, lecz, w przeciwieństwie do nich, nawet nie za bardzo się stara, aby jakkolwiek zmienić swój los. Tak mocno obrósł wygodnym konformizmem, że nawet gdy przychodzi apokalipsa zombie, nie zauważa krwi na podłodze i ogólnego chaosu, skupiony na codziennych drobnostkach. Tak bardzo weszły mu one w nawyk, iż ludzi wokół siebie traktuje jak element krajobrazu, a nie żywych pobratymców, z którymi można wejść w głębsze stosunki. Większa zażyłość łączy go jedynie z najlepszym przyjacielem, który żyje ze sprzedaży narkotyków – bo nawet nie z dziewczyną, której nie potrafi w podstawowy sposób zadowolić. Gdy ten zmienia się w nieumarłego, zamyka go w szopie i przykuwa do łańcucha (z pewnością jest gdzieś alternatywne zakończenie, w którym ten eksperyment wymyka się spod kontroli). Gorzej, że przemiany nie przechodzi on sam i jego luba – po pokonaniu hordy zombie i utracie najbliższych oboje radośnie zamykają się w bańce lenistwa i codziennej rutyny, która prowadzi w niebyt. Nawet konfrontacja z nieżywymi nie nauczyła ich życia innego niż zbiór samopowtarzalnych czynności. Przerażające, jak wielu z nas dotyczy to na co dzień, zwłaszcza obecnie. Można tu wręcz pisać o cywilizacji żywych trupów…
Zezowate szczęście
Tak oto wracamy na polski łez padół, do swoistego prekursora (podświadomego mentora?) Miauczyńskiego – Jana Piszczyka. Tak jak i nasz współczesny bohater, tak i Piszczyk nie ma za grosz szczęścia. Albo, jak głosi tytuł, ma je tak trochę odchylone na lewo, niedziałające poprawnie. Ma szczęście, które przynosi mu pecha. Pozwala uniknąć jednych kłopotów, ale pakuje go zrazu w inne, najczęściej jeszcze większe. Bezustannie pozostawia go przy życiu, samo życie obracając przy tym w prawdziwe piekło. Jana poznajemy zatem w więzieniu, bo tylko będąc już za kratami, pozostaje bezpieczny od własnego losu. Z jego doli nie ma ucieczki aż po kres dni – co w nieco inny sposób charakteryzowało byt Adasia, jako takiego szczęścia w żadnym wydaniu nieposiadającego. Piszczyk chyba nade wszystko wolałby się z nim zamienić, pozostać podobnym szaraczkiem bez szans na świetlaną przyszłość, niż bezustannie być wystawianym na upokorzenie, nierzadko o znamionach historycznych, a co za tym idzie, na oczach tłumów. I choć on również przykładnie gra w tej boskiej komedii, powodując mimochodem salwy (u)śmiechu u odbiorcy, to jest jakby o wiele bardziej tragiczniejszą personą – wręcz personifikacją Polski jako takiej. Piszczy ona i niczym labirynt zbudowany przez Dedala więzi mentalnie. A i fizycznie jakoś nie idzie się wyswobodzić z tego tkwiącego głęboko w kościach wiecznego umęczenia. Przykład koszmaru na jawie.
Jeśli znacie więcej przykładów, to śmiało komentujcie.