Kiedy lubię, gdy wszystkich mordują. NAJLEPSZE SLASHERY
Opera (1987), reż. Dario Argento
Podobne wpisy
Pomysł z przyklejeniem do dolnych powiek igieł, tak żeby wbijały się do górnych, gdy tylko chce się zamknąć oczy, jest genialny pod względem wyrachowanej grozy. Opera nie może być filmem do zapełniania tła. Mimo mnóstwa niedociągnięć i trącących amatorszczyzną rozwiązań Argento stworzył unikalny świat przedstawiony, który wymyka się standardowej definicji slashera. Modyfikuje ją, wprowadza w zupełnie inne środowisko, czyniąc mordercę jeszcze straszniejszym do pokonania. Mam jednak pewien żal do reżysera, że dopuścił do wyjaśnienia całej zagadki. Mógł ją pozostawić niedopowiedzianą, gdzieś na poziomie enigmatycznych kruków latających po wnętrzu opery i tajemniczego mordercy grasującego w jej murach. A tak wtrącenie się policji i szablonowy finał zepsuł historię. Gdy więc myślę o Operze, wolę zatrzymywać seans gdzieś z 20 minut przed końcem, żeby w pełni doświadczyć horroru z przepiękną muzyką poważną w tle.
Terror w pociągu (1980), reż. Roger Spottiswoode
Jamie Lee Curtis miała szczęście do slasherów, zresztą nie bez kozery nazywa się ją „królową krzyku”. Terror w pociągu od razu przypadł mi do gustu właśnie ze względu na pociąg. Ciągnięty przez staromodną, parową lokomotywę, ciasny, z mnóstwem zakamarków, wypełniony po brzegi podpitymi studentami – był wymarzoną areną do działania dla mordercy. Co ciekawe, dobrym rozwiązaniem było pokazanie zboczeńca od samego początku. Niby był obecny i przed nikim się nie ukrywał, ale z drugiej strony nosił maskę, więc mógł być każdym, a zarazem był nikim konkretnym. Ta anonimowość jedynie potęgowała grozę. Gdzieś w tle podtrzymywał ją sam David Copperfield swoimi klimatycznymi sztuczkami. Polecam zwłaszcza tę z przenikającym przez monetę papierosem.
Dom tysiąca trupów (2003), reż. Rob Zombie
Doktorowi Szatanowi nie ucieknie nikt. Polecam ten film każdemu, kto nie szuka żadnej nadziei w slasherach. Przyznam, że Rob Zombie zadziwił mnie swoją wyobraźnią. Dom tysiąca trupów jest niezwykle plastycznym, hiperrealistycznym kinem o bezkarnych zboczeńcach. Wes Craven powinien się od Zombiego uczyć, jak konstruować wizualny klimat. Z samym scenariuszem już jest nieco gorzej, co prawda jednak wyobraźnię reżyser miał, gdy np. tworzył dwa szczeble działania morderców – naziemny i podziemny. Za szybko jednak nastąpiła kulminacja. Męczarni bohaterów mogło być więcej, bo widać, że historia miała spory potencjał gore. Postaci każdego z morderców są skrojone z szacunkiem dla indywidualności potworów. Najlepszy wydaje się Bobo, czy też Tiny. W tej roli nieodżałowany, zmarły w 2005 roku Matthew McGrory.