OSTATNIA WIECZERZA. Egzorcyzmy à la PRL
Przez lata utarło się, że w Polsce nie da się nakręcić dobrego horroru i chyba sami filmowcy także uwierzyli w tę tezę – chyba ostatnie próby nakręcenia polskiego kina grozy w XX wieku zatrzymały się na latach 80. (nie licząc naprawdę złych filmów Marka Piestraka). I chyba właśnie ze względu na ten brak zainteresowania polskich filmowców gatunkiem horroru do dzisiaj każda polska produkcja wpisująca się w konwencję kina grozy jest dla widzów wydarzeniem. Ostatnia wieczerza zadaje kłam twierdzeniu, że w Polsce horrorów robić się nie da. Otóż da się i to na zupełnie niepolskim poziomie!
Już sekwencja otwierająca najnowsze dzieło Bartosza M. Kowalskiego, którego twórczość śledzę już od jego pierwszego dokumentu Moja Wola, zapowiada, że nie mamy tu do czynienia z amatorszczyzną – skojarzenia ze Stygmatami (1999) są jak najbardziej zasadne i zdziwiłbym się nie na żarty, gdyby Kowalski nie inspirował się właśnie skądinąd niezłym filmem Ruperta Wainwrighta. Z pierwszych scen Ostatniej wieczerzy dowiadujemy się, że przed laty, w głębokim socjalizmie, urodziło się w Polsce przeklęte dziecko – ale jaki to ma związek z rozgrywającą się 30 lat później historią śledztwa milicjanta Marka (Piotr Żurawski), który infiltruje klasztor ojców egzorcystów prowadzony przez przeora Andrzeja (Olaf Lubaszenko)? Odpowiedź na to pytanie jest dość oczywista, ale zamiast zdradzać tajemnice fabuły filmu Kowalskiego, dodam jedynie, że wątek śledczy bez pudła kojarzy się z Imieniem róży (1986) Jean-Jacquesa Annauda, słynnym dziełem, które miało premierę o rok wcześniej niż czas akcji Ostatniej wieczerzy. Przypadek? Nie sądzę!
Po dwóch częściach W lesie dziś nie zaśnie nikt Bartosz M. Kowalski mógł z powodzeniem uchodzić za wiodącego przedstawiciela gatunku horroru wśród polskich filmowców, ale trzeba przyznać, że w przypadku dwóch poprzednich krwawych produkcji Netflixa panu Bartoszowi trochę się odpłynęło – zwłaszcza w przypadku W lesie dziś nie zaśnie nikt 2, gdzie zabawa z konwencją zamieniła się w karykaturę gatunku. Ostatnia wieczerza także co prawda zawiera elementy „wariacji na temat”, ale w swej zasadniczej części ma pełną świadomość celu – jako horror ma przede wszystkim budować przerażającą atmosferę i – najzwyczajniej w świecie – straszyć. To filmowi Kowalskiego wychodzi naprawdę nieźle i to nawet pomimo dość niefortunnych wyborów obsadowych. I nie chodzi tu o to, że Piotr Żurawski czy Olaf Lubaszenko to aktorzy o niewystarczającym talencie – wręcz przeciwnie! Tyle że obaj są mocno charakterystyczni, a częściej odnajdywali się w repertuarze komediowym niż horrorowym. Wszystkiego jednak trzeba w życiu spróbować i zarówno młody Żurawski, jak i doświadczony Lubaszenko wzorcowo wywiązują się ze swoich ról – zwłaszcza ten drugi odnajduje w sobie pokłady mroku, o które w życiu bym pana Olafa nie podejrzewał.
Horrory o egzorcyzmach to wręcz osobny podgatunek kina grozy, ukazywanie walki przedstawicieli Kościoła katolickiego z najróżniejszymi demonami urosło zaś już do rangi klasycznego horrorowego pojedynku. Nie przypuszczałem jednak, że i w realiach naszego filmowego podwórka może powstać solidna produkcja zaliczająca się do tej kategorii. Okazuje się, że jeśli jest się entuzjastą takim jak Bartosz M. Kowalski, można z powodzeniem postraszyć polskich widzów, a przy tym zrobić to na takim poziomie, że i za oceanem nie byłoby wstyd. Ostatnia wieczerza realizacyjnie nie odstaje od wielu hollywoodzkich produkcji o egzorcyzmach – może z wyłączeniem serii Obecność, która ustanowiła już swoją osobną kategorię wagową, bliską blockbusterowi – a ewentualny sukces frekwencyjny najnowszej polskiej produkcji Netflixa może oznaczać, że znajdą się naśladowcy, chętni rozwijać kino grozy w Polsce. Biorąc pod uwagę popularność horrorów wśród światowej publiczności, nie widzę powodów, by nasza kinematografia – w końcu wiodąca w Europie – nie miałaby wreszcie nieco wyraźniej zaistnieć w gatunku horroru.