Kasa to nie wszystko! Wielkie produkcje ostatnich lat, o których CHCEMY ZAPOMNIEĆ
Doktor Dolittle
Jeżeli Robert Downey Jr. liczył na to, że ma w kieszeni kolejną dochodową markę, to grubo się przeliczył. Kosztujący blisko 200 milionów projekt familijny ostatecznie przyniósł dochody na poziomie… 251 milionów. Nie zwróciła się tu więc nawet kampania marketingowa, a o ewentualnych sequelach czy spin-offach możemy zapomnieć. I nic dziwnego – adaptacja bajki kojarzonej raczej przez starszych niż młodszych, przedstawiająca fotorealistyczne modele zwierząt, na dodatek okraszona humorem natury gastrycznej, nie brzmi jak coś, co zawładnie sercami dzieciaków na całym świecie.
X-Men: Mroczna Phoenix
Mroczna Phoenix to ostatni film wydany w ramach marki X-Men przed przejęciem praw do niej przez Disneya i zdecydowanie nie jest to godne pożegnanie. Nie jest to nawet niezłe pożegnanie – to wręcz tragedia. Twórcy ponownie sięgają po komiksowy motyw, który eksplorowano już przy okazji X-Men: Ostatniego bastionu, ale tym razem wydają się jeszcze mniej go rozumieć. Postacie zmieniają tu strony konfliktu jak rękawiczki, pewna bohaterka ginie tylko dlatego, że grająca ją aktorka miała chyba dość swojej roli, akcja pędzi na złamanie karku i nawet nie wiemy dlaczego, a co więcej film popełnia karygodny błąd – ma okropne sceny walk. Te nakręcone są tak nieumiejętnie, jakby odpowiedzialni za nie ludzie nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z kinem akcji – co jest zresztą możliwe, biorąc pod uwagę, że to debiut reżyserski Simona Kinberga. Obyśmy zapomnieli o tym potworku jak najszybciej.
Hellboy
Hellboy to trochę inny typ blockbustera – o niższym budżecie, niepokorny, skierowany do dorosłego widza. Postanowiłem go jednak uwzględnić na liście ze względu na to, z jakim brakiem szacunku potraktował lubianego przeze mnie komiksowego bohatera. Zamiast pozwolić dokończyć – bardzo dobrą zresztą – trylogię Guillerma del Toro, producenci postanowili powołać do życia inną wersję tej samej postaci. Wulgarną, brutalną, taplającą się we flakach pokonywanych przez nią monstrów i pozbawioną charyzmy, jaką potrafił jej nadać Ron Perlman. I to nawet nie wina Harboura. Ten film po prostu został napisany i zrealizowany jak kiepskiej jakości fanfik zajaranego przerysowaną przemocą nastolatka.
Robin Hood: Początek
Złośliwi powiedzą, że jednocześnie koniec. I najprawdopodobniej będą mieli rację, gdyż nie wygląda na to, żebyśmy kiedykolwiek doczekali się kontynuacji. Cóż to zaś za kuriozum! Epizod wojenny rodem z Helikoptera w ogniu, grany przez Egertona rzezimieszek szyjący z łuku jak z karabinu, rewolucyjne zapędy bandy Robina, nowoczesne stylówki. Produkcja stanowi przetworzenie legendy o Robinie z Loxley na miarę potrzeb współczesnego widza, ale w swoich daleko posuniętych zapędach całkowicie zapomina o tym, że powinno się całości nadać także jakąś jakość. Tutaj jej ewidentnie brakuje, przez co ten ciekawy skądinąd pomysł wali się twórcom pod nogami, a rozrywki w tym za grosz. Nie polecam, choćby i na najbardziej leniwe wieczory.
Wonder Woman 1984
Najświeższy tytuł na liście, bo wydany zaledwie kilka miesięcy temu. Po pierwszych bardzo entuzjastycznych opiniach szybko posypały się inne, znacznie mniej pochlebne recenzje. Później dołączyły do nich związane z filmem kontrowersje – wystarczy wspomnieć niesławną scenę intymną. Tymczasem marketingowemu potencjałowi z pewnością nie pomogła sytuacja pandemiczna – ta zmusiła bowiem producentów do wydania Wonder Woman 1984 w dystrybucji hybrydowej. Decyzja sprawiła, że ostateczny dochód filmu z biletów zatrzymał się poniżej linii jego budżetu, czego – jak z pewnością się domyślacie – nie można uznać za satysfakcjonujący wynik. No cóż, jako osoba, dla której seans stanowił bardziej mękę niż rozrywkę – nie jestem zawiedziony.
Wy też chcielibyście o tych filmach zapomnieć? Jakich blockbusterów z ostatnich lat najbardziej nie lubicie?