ROBIN HOOD. POCZĄTEK. A komu to potrzebne? A dlaczego?
Ta historia ma już 600 lat. Robin Hood, który zabierał bogatym i rozdawał biednym, stał się angielskim bohaterem. Gdzieś około XIX wieku jego sława dotarła do Stanów Zjednoczonych. Robina w końcu poznał cały świat. Nie trzeba było długo czekać, żeby zainteresowało się nim kino – pierwszy film będący ekranizacją tej legendy powstał już w 1922 roku. A potem kolejne, kolejne i kolejne. Łącznie było ich ponad 100. Czy rzeczywiście potrzebowaliśmy jeszcze jednego?
Reżyser Otto Bathurst, który dał się poznać z pracy nad serialami Czarne lustro i Peaky Blinders, tłumaczył, że chciał przedstawić tę historię w zupełnie nowy sposób. Jego celem było nakręcenie typowo rozrywkowego filmu, zrealizowanego ze świeżą energią. No i rzeczywiście, jedną z większych zalet Robin Hooda. Początku jest to, że twórcy nie aspirowali w nim do nie wiadomo czego – to miał być popcornowy seans i tyle. Nie zależało im na „prawdziwości” scenariusza, nie udawali, że robią film historyczny. Chodziło o czystą przygodę. I tak, Nottingham jest u nich stolicą Anglii, wielką metropolią, a kostiumy aktorów w ogóle nie przypominają tego, co nosili ludzie w średniowieczu – bliżej im chyba do współczesnych ubrań. Zupełnie inaczej przedstawiono też postać Małego Johna (a właściwie po prostu Johna, alias Yahya). Robin poznaje go podczas wypraw krzyżowych. Jest Maurem, który wyrusza do Anglii, aby pomścić śmierć syna. Wcielający się w tę postać Jamie Foxx mówi ze swoim naturalnym południowym akcentem, a Jamie Dornan z irlandzkim – nie da się chyba wyraźniej pokazać, że realia nie miały tu żadnego znaczenia.
Jeśli mam być szczery, te zmiany w ogóle mi nie przeszkadzały. Nie byłem nastawiony na wierną ekranizację legendy – w końcu trochę ich już było. Poza tym sama ta historia też przez lata się zmieniała – początkowo Robin był po prostu rabusiem napadającym na turystów i handlarzy, bez żadnych szlachetnych pobudek. Opowiadanie o nim tak, jakby naprawdę istniał, nie musi być jedyną słuszną opcją. Do kina wybrałem się, aby się dobrze bawić i do pewnego momentu ten seans był całkiem przyjemny. Sceny akcji nakręcono w bardzo widowiskowy sposób, scenografia, choć niemająca nic wspólnego z rzeczywistością, zachwyca, a film wypełnia wręcz młodzieńcza energia. Bardzo podobało mi się na przykład przyjęcie u szeryfa z Nottingham, zrealizowane w stylu Baza Luhrmanna (Moulin Rouge, Wielki Gatsby) – ja to kupuję. Niestety, jeśli pominąć tę całą otoczkę, okazuje się, że w Robin Hoodzie. Początku nie ma właściwie już nic więcej. No, prawie…
Robin Hood A.D. 2018 to tak naprawdę średniowieczny Batman. Za dnia lord, obracający się w najwyższych kręgach, w nocy – wybawiciel ludu, zwracający im zabrane w ramach podatków wojennych pieniądze. On właściwie jest superbohaterem. W pojedynkę stawia czoła kilkudziesięciu strażnikom, poważne rany goją się u niego w przeciągu minuty. Logiki i ciągu przyczynowo-skutkowego w tym filmie nie uświadczycie. I o ile do pewnego momentu nie razi to aż tak bardzo, tak to, co dzieje się na ekranie w niezwykle rozciągniętej końcówce, wywołuje już tylko śmiech i niedowierzanie. Te zwroty akcji, zamiast przyciągać do ekranu, jedynie irytują.
Szeryf z Nottingham również jawi się tu jako czarny charakter z adaptacji jakiegoś komiksu – sepleniący Ben Mendelsohn syczy, jakby był wodzącym na pokuszenie wężem. Jak na porządnego superbohatera przystało, Robin uwikłany jest też w skomplikowaną relację miłosną. Ten wątek to jednak chyba najsłabszy element całego filmu – niewiarygodny, zalatujący kiczem, opatrzony fatalnymi dialogami rodem z Harlequina. Obecność „tego trzeciego”, a więc Szkarłatnego Willa (tę postać również pokazano zupełnie inaczej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni), niewiele zmienia.
Oczywiście takie podejście do tematu nie musiało od razu zakończyć się katastrofą. Ta konwencja wymaga jednak lekkości, dystansu, subtelnego humoru – a tego jest tutaj bardzo, bardzo niewiele. Jedyny naprawdę zabawny moment pojawia się w scenie, która wygląda, jakby żywcem przeniesiono ją z Karate Kid. Gdy wydaje się, że ten film nie mógłby być już bardziej tandetny, pojawia się fajna, dowcipna puenta. To jednak za mało.
Podobne wpisy
Tym, co ratuje film przed kompletną klapą, jest z pewnością Taron Egerton grający tytułową rolę. Być może nie do końca pasuje do odtwarzanej postaci, jego wygląd jest zbyt chłopięcy, ale wszystko to nadrabia charyzmą. Moim zdaniem Egerton to jeden z ciekawszych aktorów młodego pokolenia i w Robin Hoodzie. Początku to udowadnia – zagrać dobrą rolę w słabym filmie nie jest przecież łatwo. Dla niego podwyższam ocenę o cały jeden punkt.
Zakończenie sugeruje kontynuację – zgodnie z polskim tytułem, okazuje się, że rzeczywiście był to dopiero początek – ale raczej nie ma na nią co liczyć. Fatalne recenzje i wyniki box office’u, wskazujące na jedną z większych finansowych klap tego roku, chyba uśmierciły tę serię. Co prawda dla Egertona wybrałbym się do kina jeszcze raz, licząc na to, że twórcy w drugiej części wyciągną lekcję ze swoich błędów, ale nie oszukujmy się, szanse na to byłyby małe. Zostawmy już tę historię. Kino powiedziało już chyba o Robin Hoodzie wszystko, co było można.