HELL, NO! Nowy HELLBOY zawodzi, ale bawi
Na początku był chaos. Potem rzeczy zaczęły nabierać kształtu, powstały elektrony, niebo, piekło, gwiazdy, planety, ludzie, papier, pieniądze i taśma filmowa. Na planecie Ziemia ludzie zaczęli używać taśmy filmowej do kręcenia filmów, a papieru do tworzenia komiksów. Ci pierwsi zaczęli podpatrywać pomysły tych drugich i pojawiły się filmy oparte na komiksach. Na początku były złe, ale producenci widzieli, że ludzie je lubią, więc zatrudniali coraz to nowych ludzi do kręcenia coraz to nowych comic book movies. Po latach gatunek ten stał się jednym z najpopularniejszych na Ziemi. Widzieli producenci, że było to dobre. Kluczowe w tym wszystkim były jednak te najmniejsze, niewidoczne elementy – elektrony. To one powodowały impulsy elektryczne, które w wyniku skomplikowanej relacji zależności między cząsteczkami sprawiały, że na świecie pojawiła się jego najpiękniejsza cecha: wyobraźnia. Niektórzy filmowcy jej używali, a inni – nie.
Niezwykłą wyobraźnią obdarzono na przykład Mike’a Mignolę, twórcę komiksów. W przypływie inwencji twórczej wymyślił postać młodego człowieka zamieszkującego Ziemię, a pochodzącego z piekła. Wkrótce Hellboy stał się prawdziwą gwiazdą wśród superbohaterów. Walczył z nazistami, potworami, szubrawcami, mąciwodami i innymi typami spod ciemnych gwiazd. Walczył też ze sobą, wciąż zawieszony między ziemską misją a piekielnym rodowodem. W utrzymaniu psychicznej równowagi pomagał mu przybrany ojciec – profesor Bruttenholm, specjalista od zjawisk paranormalnych. Poczciwy mężczyzna opiekował się swoim nietypowym synem, przygotowując go na trudy i niepokoje tego świata, pokazując siłę tolerancji i istotę walki ze złem. Ta historia podziałała na inną wyobraźnię – reżysera Guillermo del Toro, który z potworami właściwie dorastał, od najmłodszych lat szkicując w kolejnych zeszytach projekty bestii i innych istot nie z tego świata. Spotkanie Mignoli i del Toro na gruncie kina zaowocowało kinową adaptacją przygód Piekielnego Chłopca. Del Toro doskonale rozumiał Hellboya, a jego wyobraźnia okazała się odpowiednim środowiskiem dla filmowej wersji komiksu.
Del Toro zrealizował dwie części filmu i zaczął walczyć o możliwość zrealizowania trzeciej. Po prawdzie, wszystkim się te filmy podobały, ale stosunkowo mało osób chciało zobaczyć je w kinie. Producenci wciąż liczyli pieniądze i liczyli, że del Toro zajmie się czymś innym. Tak się finalnie stało – oddelegowali reżysera do innych projektów, pozwalając zdobyć mu Oscara i Złotego Lwa, a po kilku latach i paśmie sukcesów innych producentów produkujących filmy na podstawie komiksów wrócili do pomysłu nakręcenia Hellboya raz jeszcze. Uznali jednocześnie, że najlepszym pomysłem nie będzie przekazanie projektu del Toro, który tylko czekał w gotowości na zielone światło razem ze swoją doskonale dobraną trupą aktorską, na której czele stał stworzony do grania Hellboya Ron Perlman, lecz wyszukanie jak najbardziej ryzykownego reżysera i powierzenie mu zadania stworzenia nowej jakości. Na stołek wskoczył Neil Marshall, facet całkiem nieźle radzący sobie w obrębie horroru i kina akcji, ale niewyróżniający się jakąś spektakularną wyobraźnią wizualną. Sto pustych kartek do napisania scenariusza podrzucono Davidowi Crosby’emu, którego doświadczenie pisarskie składało się na sześć scenariuszy do odcinków dwóch seriali. Casting wyłonił Davida Harboura jako nowego Hellboya, Iana McShane’a jako jego ojca, profesora Grooma i Millę Jovovich jako Galadrielę, pardon, Nimue. Po latach produkcyjnego piekła film trafił do kin na planecie Ziemia. A ja byłem bardzo ciekawy rezultatu.
Jak jest? Film śmieszy, bawi, odpręża i delikatnie pieści oko – przez pierwszych piętnaście minut. Potem można przyjąć dwie strategie: albo bawimy się poważnie, albo bawimy się campowo. Gdy bawimy się poważnie – całość szybciutko okazuje się niespójną zbieraniną scenek, z których każda ma jakieś pojedyncze fajności, ale opiera się na schematach schematów i szybko ulatuje z pamięci. Jeśli jednak bawimy się campowo – w tej schematyczności i nieporadności jest jakiś urok. Bez wątpienia całości niezwykle pomaga David Harbour, który stara się, jak może, by jego Hellboy był odpowiednio wyluzowany i charyzmatyczny. Nie jest to może wirtuozeria na miarę Jeffa Lebowskiego, ale nowego muchacho del infierno (jeden z najzabawniejszych tekstów w filmie, szkoda, że wypowiedziany w pierwszych minutach) naprawdę da się lubić i nawet trochę za niego trzymać kciuki. Głównie za to, by pozwolił nam spokojnie dotrwać do końca seansu.