DOKTOR DOLITTLE. Sherlock Stark i zwierzęta
Dzieciaki zasługują na zdecydowanie więcej niż kolejny niedogotowany produkt, który machającym rękami głównym bohaterem i kotłującymi się zwierzętami próbuje ukryć brak jakiegokolwiek pomysłu stojącego za sensownością swojej egzystencji. Niestety ktoś zapomniał o tym powiedzieć Doktorowi Dolittle.
W założeniach filmowa reanimacja leciwego brytyjskiego doktora była w sumie całkiem niezłym pomysłem. Planeta nam umiera jakoś tak szybciej, ekologia w końcu stała się na dobre istotnym tematem, a gość gadający ze zwierzętami to idealna postać uosabiająca pozytywne wartości bratania się z naturą – ikona, która sprawnie rozpisana mogłaby w serduszkach dzieciaków rozpalić miłość do zwierząt. Praktycznie samograj – charyzmatyczny bohater mocno wryty w popkulturę, jasne przesłanie, barwna menażeria, przygoda. Co tu można zepsuć?
Najwidoczniej prawie wszystko.
Zresztą nie ma się czemu dziwić, bo jak na dłoni widać, że Doktor Dolittle był lepiony na ślinę do ostatniej chwili. Gotowa wersja w pewnym momencie napotkała na taki opór testowej widowni, że zatrudniono na dokrętki blockbusterowego wyrobnika Jonathana Liebesmana (Żółwie ninja, Gniew tytanów) i Chrisa McKaya (filmy LEGO), żeby film doakcyjnili i dośmieszyli. Na co było już za późno, bo ten projekt od początku jawił się jako ofiara złych wyborów – za reżyserię i scenariusz odpowiada oscarowy Stephen Gaghan, który jednak wyrobił sobie nazwisko na socjologiczno-wojennych dramatach (Traffic, Syriana) i to emocjonalne wycofanie widać tutaj jak na dłoni. Tam, gdzie powinna być naturalna zabawa widowiskowym światem przedstawionym, pojawia się kliniczne wykalkulowanie – i o ile działa to w momencie, gdy konkretnie chce się powiedzieć coś o problemach współczesnego świata, o tyle w przygodach gadającego ze zwierzętami podróżnika wypada niezwykle wymuszenie. Jest tu mało takiej radości, która nie krzyczy panicznie „PATRZ, JAKIE TO NIEZWYKŁE!”. Zresztą cała wyprawa chce być w skali makro, a ostatecznie wypada bardzo mikro. Wielka podróż w poszukiwaniu magicznego owocu mającego uzdrowić królową Anglii (to zasadniczo cała fabuła filmu) finalnie wygląda jak sztucznie rozbuchany spacer do warzywniaka. Zresztą widać, że scenariusz lepiło tutaj multum osób, bo jest poszarpany ponad stan, dialogi nie próbują nawet budować jakichkolwiek relacji, humor sytuacyjny to podstawowy slapstick (np. nieśmiertelne momenty gastryczne).
Podobne wpisy
I niby ratunkiem dla tego projektu miała być obsada głosowa, wspierająca Roberta Downeya Juniora w głównej roli, ale tutaj też natrafiamy na solną pustynię, bo nie da się ukryć, że aktor po dekadzie spędzonej na klepaniu filmów Marvela jest po prostu zmęczony. To zdecydowanie nie był dobry wybór, żeby od razu ładować się w kolejną wielką blockbusterową markę. Jego Dolittle jest zlepkiem postaci, które grał w ostatnich latach, tylko gadającym ze zwierzętami – sarkastycznym geniuszem ukształtowanym przez traumę, zawsze najbystrzejszym facetem w pokoju, który musi nauczyć się budować relacje z innymi ludźmi. Taki charakterologiczny potwór złożony z Sherlocka Holmesa i Tony’ego Starka, tylko w tej wersji już maksymalnie wyolbrzymiony, doprowadzony do śmieszności, często wprost irytujący. Pierwszy raz od dawna miałem w kinie nadzieję, że Downey na moment przestanie być Downeyem. Wygląda to tak, jakby wszyscy zaangażowani w projekt, w tym oczywiście sam aktor, byli święcie przekonani, że sama jego prezencja przyczyni się do sukcesu filmu. A tak naprawdę w tej postaci nie ma nic, co by sprawiło, żeby widz chciał czekać na jej dalsze przygody. Szczególnie, że partnerujący mu dzieciak, Harry Collett, jest niezwykle drewniany (bo i grać nie miał tu czego), a jego ekranowa egzystencja sprowadza się do robienia co chwilę oczu jak pięć złotych. No i jest jeszcze Michael Sheen, który gra jeden wielki złowieszczy wąs do kręcenia. Prawdziwy katalog postaci do natychmiastowego zapomnienia.
A same zwierzęta są przyjemne, tylko też zupełnie niewykorzystane – stanowią bardziej zasłonę dymną przed pustką ziejącą z filmu. Skaczą po ekranie, wrzeszczą, wyskakują kolejno na ekran jak wystrzelone serią z karabinu maszynowego. Tu znany głos, tam znany głos: Holland, Thompson, Cena, Malek, Fiennes, Cotillard, Spencer. Ale przez to żadne z nich, nawet tak reklamowany w zwiastunach goryl Chee-Chee, nie ma tutaj chwili dla siebie. Są kolorową masą puchatków, które na chwilę zaangażują dzieciaki w seans, ale po wyjściu z kina wyparują z głowy. Natomiast strona techniczna to po prostu solidna robota, ale dziś przy Królu Lwie wyglądająca blado. A niedźwiedź polarny wyglądał lepiej w Złotym kompasie – 13 lat temu.
Gdyby to była produkcja chociaż tak intrygująco zła jak Koty, warto byłoby o niej mówić. W finalnej wersji Doktor Dolittle jest jednak zupełnie nijaki, męczący, pozbawiony przygodowego rozpasania, szczujący wyświechtanymi rozwiązaniami, niespełniający żadnej ze swoich obietnic, podporządkowany w lwiej części wymęczonemu tego typu kinem aktorowi. Najmłodszych zabawi w kilku momentach, ale kiedy na ekranach nadal króluje Marvel, Jumanji dopasowało się do nowych czasów, a za rogiem czai się Jungle Cruise, ta przeterminowana, przekalkulowana opowieść nie ma racji bytu. Wielka przygoda oprócz superkomputerów i znanych nazwisk potrzebuje przede wszystkim serca, a tutaj go po prostu zabrakło.