search
REKLAMA
Artykuł

HORROROWE podsumowanie 2020 roku. Co STRASZYŁO nas w kinach i streamingu

Krzysztof Walecki

5 stycznia 2021

REKLAMA

KINO W CZASIE PANDEMII

W związku z wprowadzeniem obostrzeń ze względu na pandemię koronawirusa kina były w Polsce zamknięte od 12 marca do 6 czerwca (choć wiele obiektów otwarto w jeszcze późniejszym terminie) oraz ponownie od 6 listopada. W ciągu tego pięciomiesięcznego okna, kiedy można było iść do kina, królowały tytuły mniejsze, często służące tylko po to, aby zapełnić lukę w repertuarze. Pierwszym horrorem, który wprowadzono w tym czasie, był Więzień zero (10 lipca). Produkcja początkowo sprawia wrażenie ponurego obrazu życia w więzieniu dla kobiet, gdzie beznadziejność takiej egzystencji wyzyskana jest głównie przez pełen patosu ton oraz pozbawione żywszych barw zdjęcia. Kiedy okazuje się, że prowadzone w placówce eksperymenty zamieniają ludzi w zombie, film trochę ożywa, stając się kalką Nocy żywych trupów, gdzie równie niebezpieczna co potwory jest nieufność wśród ludzi oraz dotychczasowe podziały. Reżyser i współscenarzysta Russell Owen ma jednak przyciężką rękę do prowadzenia akcji, a melodramatyzm ostatniej sceny (zwieńczony łatwą do przewidzenia „niespodzianką”) jest wyjątkowo nieznośny.

<em>Polowanie<em>

Polowanie Craiga Zobela (24 lipca) to ciekawy przypadek filmu, który miał przesuniętą premierę, ale wcale nie z powodu koronawirusa, lecz ze względu na zeszłoroczne strzelaniny w El Paso i Dayton w Stanach Zjednoczonych. Ta kolejna reinterpretacja słynnej powieści The Most Dangerous Game Richarda Connella, ukazująca polowanie na ludzi, ma bardzo aktualne i polityczne oblicze – grupka lewicujących bogaczy porywa, a następnie organizuje odstrzał dwanaściorga konserwatystów, bardzo aktywnych w social mediach, opowiadających się za powszechnym dostępem do broni i wierzących w różne teorie spiskowe. Odwrócenie schematu, gdzie zazwyczaj krwiożerczymi myśliwymi są niedouczeni południowcy, a ofiarami wykształceni, a przez to bardziej cywilizowani mieszkańcy dużych miast, brzmi co najmniej intrygująco, ale tutaj staje się zaledwie pretekstem do żartobliwej i bardzo krwawej rozrywki. Film Zobela nie jest wnikliwy ani tym bardziej odważny w swej próbie krytyki obecnego amerykańskiego społeczeństwa, nie opowiada się za żadną ze stron, za to udaje mu się zakpić i z jednych, i z drugich, w finale sprowadzając wszystko do żartu. Jako makabryczna czarna komedia sprawdza się naprawdę dobrze, stwarzając całą masę śmieszno-strasznych sytuacji, bawiąc się początkowo co rusz zmienianym punktem widzenia, aby po pewnym czasie skoncentrować całą swoją uwagę na postaci granej przez rewelacyjną Betty Gilpin. W lepszym filmie byłaby to przełomowa rola.

Również Australia ma swoją tradycję w kinie o polowaniach na ludzi – klasyk ozploitation Turkey Shoot Briana Trencharda-Smitha czy nie tak dawny Czas polowania Joego Dietscha i Louiego Gibsona są tego dobrymi przykładami – ale Furie Tony’ego D’Aquino (31 lipca) radzę odpuścić nawet zagorzałym fanom gatunku. Porwane kobiety budzą się w skrzyniach w lesie, aby następnie być ścigane przez mężczyzn w maskach. One to „piękne”, oni to „bestie” – śmierć każdej z nich oznacza również śmierć przypisanego do niej mordercy. Film D’Aquino to torture porn czystej wody, głupi w założeniu, nihilistyczny w przekazie, pozbawiony psychologicznej prawdy na rzecz coraz to mocniejszych obrazów przemocy. W finale marzy się twórcom równie satysfakcjonująca puenta co w Hostelu Elia Rotha, ale osobiście marzyłem tylko o tym, aby Furie jak najszybciej się skończyły.

W wyreżyserowanym przez Derricka Bortego Nieobliczalnym (31 lipca) Russell Crowe gra psychopatycznego kierowcę, który zmienia życie młodej kobiety w koszmar, po tym jak ta nie chciała przeprosić go za to, że na niego zatrąbiła. Trochę jak w przypadku Polowania aspiracje, aby uczynić z B-klasowego dreszczowca społeczny komentarz na ważny temat (w tym przypadku o spotykanej na drogach agresji), są bardzo na wyrost, gdyż twórców interesuje wyłącznie to, aby każdy kolejny czyn prześladowcy był gorszy od poprzedniego. Ta eskalacja – zwłaszcza w połączeniu z efektownymi kraksami – jest do pewnego momentu atrakcyjna, ale ostatnie pół godziny może znużyć nawet największego fana tego typu kina. Natomiast Crowe straszy na ekranie solidnie, nie tylko swym rozmiarem. Szkoda, że tego samego nie mogę napisać o Nowych mutantach (26 sierpnia). Wywodzące się z uniwersum X-Menów dzieło Josha Boone’a miało być kinem komiksowym ubranym w kostium horroru, ale tej opowieści o piątce nastolatków zamkniętych w dziwnym szpitalu i dręczonych przez własne koszmary bliżej do estetyki young adult niż filmu grozy. Jest tu sporo gotyckiej wrażliwości, lecz obawiam się, że samego strachu niewiele.

<em>Relikt<em>

Tuż przed ponownym zamknięciem kin na początku listopada mieliśmy cały wysyp horrorów z okazji okresu halloweenowego. W Saint Maud (23 października) obsesyjnie wierząca w Boga pielęgniarka stawia sobie za cel nawrócenie śmiertelnie chorej pacjentki. Choć debiut Rose Glass jest przede wszystkim portretem osoby popadającej w obłęd, finał tego wyjątkowo ponurego, mało przyjemnego filmu autentycznie straszy i może przekonać niejednego niedowiarka do boskiej misji tytułowej Maud. Za to ostatnie cięcie montażowe jest tak bardzo niejednoznaczne, że aż przerażające. Dla wielu krytyków Saint Maud była najlepszym horrorem tego roku, choć dla mnie tytuł ten (przynajmniej jeśli chodzi o dystrybucję kinową) należy się australijskiemu Reliktowi (30 października), powoli rozwijającemu się dreszczowcowi w reżyserii debiutującej Natalie James, który premierowo był pokazywany podczas Octopus Film Festival. Zniknięcie starszej kobiety zmusza jej córkę i wnuczkę do przyjazdu w rodzinne strony, aby odnaleźć zaginioną. Kiedy jednak ta wraca do domu, nie pamiętając, gdzie była, cała trójka zaczyna odczuwać dziwny niepokój i wkrótce zostaje wciągnięta w koszmarną rzeczywistość chorej babki. Strach przed starością, przed utratą własnej tożsamości i pamięci ubrany jest tu w metaforę, każąc głównym bohaterkom i nam spojrzeć na demencję jak na powoli rozwijającą się, nieubłaganą siłę, potwora, który atakuje dom – a w rzeczywistości ciało i umysł, zmieniając je nie do poznania. Transformacja dokonująca się na naszych oczach wywołuje ciarki, a nawet ekscytuje, przynosząc jednak prawdziwie przejmujący, piękny finał.

Specjalnie z okazji Halloween pojawił się w kinach również Possessor Brandona Cronenberga (30 października), pokazywany później na Splat!FilmFest. Oto film, na który czekałem, ale który ostatecznie okazał się jednym z większych rozczarowań tego roku. Andrea Riseborough wchodzi do ciała Christophera Abbota po to, aby zabić jego rękoma Seana Beana. Coś jednak idzie nie tak i wkrótce dwie osobowości w jednym ciele toczą bój o dominację. Koncept jest fantastyczny, wykonanie zdradzające wielki talent u młodego Cronenberga, a aktorzy bawią się swoimi postaciami, znajdującymi się w psychologicznym, seksualnym i moralnym klinczu. Szkoda tylko, że reżyser i scenarzysta od pewnego momentu nie bardzo wie, co z tym wszystkim zrobić, decydując się na szokujący, nihilistyczny wręcz finał, po którym przychodzi banalna myśl, że bezkarność odbiera nam człowieczeństwo, czyni z nas potwory i zamienia w bezduszne maszyny.

Intrygującym tytułem okazało się włoskie Gniazdo zła (30 października), gotycka opowieść o przykutym do wózka Samuelu, który zamieszkuje ogromną posiadłość, nie utrzymując żadnego kontaktu z resztą świata. Inni mieszkańcy willi i pobliskich terenów to wyłącznie dorośli, dlatego przyjazd nastoletniej Denise wywołuje w chłopcu nowe emocje i uczucia, ale przede wszystkim bunt przeciw opiekującej się nim (choć w rzeczywistości więżącej go) matce. Sposób, w jaki Roberto De Feo konstruuje swoją opowieść, jest iście imponujący – do samego finału reżyser nie daje nam odpowiedzi na pytanie, jaką tajemnicę skrywa tytułowe gniazdo zła oraz co kryje się za jego granicami. Sytuacja wyjściowa jest natomiast tak nieoczywista (kiedy właściwie rozgrywa się akcja filmu?) i sugeruje tak liczne tropy interpretacyjne, że bardzo szybko zacząłem zastanawiać się nad metaforycznym znaczeniem całej historii, która w niektórych elementach odsyła nas do faszystowskiego dziedzictwa Włoch – echa Salo, czyli 120 dni Sodomy słychać zwłaszcza w tym, jak jest traktowana Denise przez panią domu, postaci rodzinnego lekarza sprawiającego wrażenie lubującego się w torturach oficera i klasyczno-arystokratycznym wychowaniu Samuela, jawiącym się jako przeżytek w świecie, który chyli się ku upadkowi, nawet jeśli nie wiemy dlaczego. I nagle w to wszystko wchodzi Denise ze swoją MP3! Takich niepasujących do siebie elementów jest więcej, ale wszystkie one tworzą zwartą całość, która niestety nie doczekuje się należytego rozwiązania. Wydaje się ono tanie, nieprzemyślane, jakby wyjęte z innego filmu. Wielka szkoda.

<em>Gniazdo zła<em>

Co ciekawe, tego samego dnia pojawił się w kinach innych włoski (choć anglojęzyczny) horror – W pułapce w reżyserii Alessia Liguoriego. Demoniczna siła najpierw dręczy Philipa, kiedy ten jest dzieckiem, a później gdy dorasta i wraca do swojego rodzinnego domu. Całość wygląda jak podróbka filmów Jamesa Wana, ale bez pomysłowości w inscenizowaniu licznych jump scare’ów, za to z podkręconym do maksimum dźwiękiem. Ostatni kwadrans oglądałem, zatykając uszy palcami, gdyż bałem się, że całe to „straszenie” uszkodzi mi bębenki. Fabuła zaś powiela znajome motywy, od początku sugerując, że wszystkie działania złego mogą dziać się wyłącznie w głowie głównego bohatera. Czy tak jest, nie bardzo wiemy, gdyż finał serwuje nam twist na twiście (byłem pod wrażeniem tego, że się twórcom chciało), po których nie otrzymujemy jednoznacznej odpowiedzi, gdzie leży prawda.

Twórcy Come Play (30 października) spóźnili się ze swoim filmem przynajmniej 15 lat, gdyż właśnie wtedy na fali popularności The Ring mieliśmy wysyp horrorów, w których technologia straszyła nas nie tylko tym, jak bardzo zmieniała panoramę ludzkich relacji, ale również tym, że mogła pełnić rolę nośnika dla różnego rodzaju duchów i zjaw. Tym razem nawiedzony jest tablet, który trafia w ręce autystycznego chłopca. Potwór Larry chce zostać przyjacielem dziecka, najlepiej jedynym, dlatego wkrótce w niebezpieczeństwie znajdą się jego rodzice, koledzy ze szkoły i każdy, kto narazi się zaklętemu w urządzeniu demonowi. Reżyser Jacob Chase wie, jak nakręcić ładnie wyglądający film, ale straszyć nas chce ogranymi jump scare’ami, które z jednej strony przywodzą na myśl amerykańskie remaki japońskich horrorów, z drugiej zaś wczesne kino M. Nighta Shyamalana (w filmie są przynajmniej dwa momenty zainspirowane twórczością reżysera Szóstego zmysłu). Natomiast rodzinne relacje, zwłaszcza matka–syn, oraz rozwiązanie wydają się wzięte bezpośrednio od Guillerma del Toro. Ostatecznie Come Play to nic innego jak składak znajomych motywów, a dla fanów horroru ćwiczenie na pamięć – z jakiego innego filmu reżyser wziął dany element. Dla mnie dodatkowo był to ostatni film, jaki obejrzałem w 2020 roku w kinie.

Z kronikarskiego obowiązku zaś odnotuję, że nie udało mi się zobaczyć Kwiatu szczęścia Jessiki Hausner (23 października) o wpływie genetycznie zmodyfikowanej rośliny na ludzkie zachowanie, Numeru 32 Alberta Pintó (30 października), hiszpańskiego filmu grozy o nawiedzonym mieszkaniu, oraz Szkoły czarownic: Dziedzictwa (30 października) w reżyserii Zoe Lister-Jones, rebootu/kontynuacji młodzieżowego horroru z lat 90.

REKLAMA