search
REKLAMA
Zestawienie

HORROR na ANTYPODACH. Australijskie kino grozy, które TRZEBA ZNAĆ

Krzysztof Walecki

27 stycznia 2021

REKLAMA

NEXT OF KIN (1982)

Mój osobisty faworyt, jeśli chodzi o australijskie horrory przełomu lat 70. i 80. Next of Kin w reżyserii Tony’ego Williamsa przez wiele lat był filmem zapomnianym i dopiero od niedawna zaczął funkcjonować jako gatunkowa perełka ozploitation, którą wychwala nawet sam Quentin Tarantino. Historia młodej kobiety, która dziedziczy po matce rodzinną posiadłość zamienioną na dom spokojnej starości, ma powoli rozwijającą się intrygę, przez bardzo długi czas niepozwalającą na łatwe rozeznanie, gdzie tkwi zagrożenie dla głównej bohaterki i jakiej jest ono natury.

Porównania do Lśnienia Stanleya Kubricka są na miejscu, ale nie wynikają – jak twierdzi reżyser Pulp Fiction – wyłącznie z podobnej, posępnej atmosfery. W obu filmach mieszają się przeszłość i teraźniejszość, młodość i starość, to, co rzeczywiste, z niepoznawalnym, urągającym zdrowemu rozsądkowi. O ile ostatecznie Kubrick stawia na metafizykę, o tyle Williams nie szuka rozwiązania po stronie fantastycznego. Mimo to Next of Kin, jak żaden inny australijski film grozy tamtego okresu, urzeka oniryczną i niemal gotycką atmosferą, strasząc sugestią, że cokolwiek dzieje się w odziedziczonym budynku, wymyka się racjonalnemu wyjaśnieniu. Nic dziwnego, że wielu widzów dopatruje się podobieństw filmu Williamsa do włoskich gialli, które również korzystały z dosadności i estetyki horroru, aby w gruncie rzeczy opowiedzieć o bardzo ludzkich potworach, wcale nie nadnaturalnych. Rozwiązanie zagadki może się tym samym wydawać aż za proste, zważywszy na stopień zanurzenia się wcześniej w grozie pozornie fantastycznej, ale według mnie ucieczka w stronę mocnego, agresywnego dreszczowca doskonale zamyka całość.

Był to drugi i ostatni film fabularny urodzonego w Nowej Zelandii Williamsa, który od czasu premiery Next of Kin oddał się kręceniu reklam i filmów dokumentalnych. Jego horror, podobnie zresztą jak Patrick i Długi weekend, zdobył nagrody na międzynarodowych festiwalach kina grozy, ale musiały upłynąć dobre trzy dekady, zanim zajął należne mu miejsce w świadomości fanów gatunku.

RAZORBACK (1984)

Najbardziej widowiskowy film na tej liście, Razorback Russella Mulcahy’ego, jest głośnym, szalenie efektownym horrorem z nurtu animal attack o gigantycznym dziku-zabójcy. Już pierwsza scena, w której potężna bestia szturmuje dom, porywając małe dziecko i prowadząc do spalenia budynku, atakuje widza nagłością całego procesu, galopującą energią i sprawnością realizacyjną. Nie ma się czemu dziwić – Mulcahy był wtedy gorącym nazwiskiem w branży teledyskowej, a zaledwie dwa lata później wylądował w Hollywood, by nakręcić kultowego Nieśmiertelnego. Dla wielu widzów Razorback może się jawić jako przerost formy nad treścią, ale styl, z jakim debiutujący reżyser traktuje swą historię, nawet dziś robi wrażenie.

W przeciwieństwie do natury z Długiego weekendu tytułowy dzik nie jawi się zemsta przyrody za krzywdy ze strony człowieka, choć te są tu ewidentne. Dwaj zwyrodniali bracia kłusownicy wytwarzają karmę dla zwierząt… z upolowanych zwierząt, co prowadzi do zachowań kanibalistycznych wśród świń. Znajduje to odzwierciedlenie u samych braci, którzy gotowi są zabić ludzi, aby tylko ich sekret nie ujrzał światła dziennego. Dzik nie odróżnia jednak dobrych od złych – w prologu porywa (a w domyśle również zjada) noworodka, później zaś robi to samo z amerykańską dziennikarką, która odkryła potworny biznes żywnościowy. Być może gdyby Mulcahy nie był skoncentrowany wyłącznie na efektownych kadrach, historia zemsty za te krzywdy miałaby właściwą temperaturę i emocjonalną siłę. Dziadek malca obsesyjnie próbuje upolować razorbacka, gdyż nikt nie wierzy w jego istnienie, natomiast mąż kobiety przebywa ocean, aby dowiedzieć się, co się stało z jego zaginioną żoną. Całość jest opowiedziana z niespotykaną energią, ale ta wyraźnie przeszkadza dramatowi głównych bohaterów.

To, w czym Mulcahy wyraźnie przoduje, to dynamiczna realizacja i wizualna strona filmu. Niesamowite zdjęcia Deana Semlera zamieniają australijską pustynię w koszmarną, surrealną przestrzeń. Wszystko jest tu przefiltrowane przez teledyskową wrażliwość reżysera, który nie bawi się w subtelności, prąc do przodu niczym tytułowy dzik. Ten jest animatroniczny i nie zawsze sprawia wrażenie żywego zwierzęcia, ale wprawiony w ruch staje się monstrum, którego nie można zatrzymać. Ostatecznie Razorback można opisać jako animal attack na sterydach, dalekiego kuzyna Szczęk, jeszcze dalszego Długiego weekendu czy Ptaków, ukazującego Antypody od najgorszej, lecz na swój sposób także pięknej strony.

CELIA (1989)

Mniej więcej od końca lat 80. do połowy pierwszej dekady XXI wieku australijskie kino grozy praktycznie nie istniało. Kryzys popularności i jakości ozploitation zbiegł się z utworzeniem w 1988 roku Film Finance Corporation, rządowej agencji odpowiedzialnej za dofinansowanie filmowych projektów, zwracające uwagę na ich potencjał kasowy oraz wartość artystyczną (najwyraźniej naówczas nie uważano, aby horror mógł spełniać te kryteria). Była to niejako odpowiedź na uchwalony w 1981 roku artykuł 10BA z ustawy o podatku dochodowym, dzięki któremu można było uzyskać 150% zwrotu poniesionych kosztów przy produkcji filmowej – w ten sposób prywatni inwestorzy bogacili się na dziełach realizowanych często bez najmniejszych szans na jakikolwiek sukces. Nie wiem, ile horrorów powstało z myślą o skorzystaniu z 10BA, ale trudno mi sobie wyobrazić, aby powołanie FFC w celu kontroli i regulacji związanych z dofinansowaniem nie miało żadnego wpływu na zanik praktycznie całego gatunku, co zresztą miało miejsce przez dobre 15 lat. Nieliczne próby najczęściej były naśladownictwem, niedorównującym popularnością klasycznym tytułom. Jako przykłady można podać Body Melt (1993), cielesny horror na wesoło, najpewniej zainspirowany ówczesnymi dokonaniami nowozelandzkiego sąsiada, Petera Jacksona, oraz Cięcie (2000), slasher zrealizowany na fali Krzyku i jego mniej lub bardziej udanych imitacji.

W czasie tej posuchy powstały jednak dramaty, które swą tematyką i poetyką wyraźnie odwoływały się do kina grozy – warto tu wymienić piękne i ponure In the Winter Dark (1997) Jamesa Bogle’a, gdzie wiejski krajobraz oraz polowanie na dzikiego zwierza nieznanego pochodzenia służą za tło opowieści o czwórce bardzo różnych ludzi. Tymczasem na potrzeby zestawienia wybrałem Celię w reżyserii Ann Turner, historię ośmiolatki mieszkającej w Melbourne w latach 50. poprzedniego wieku. Blondwłosa dziewczynka żyje w świecie wyobraźni, widząc w nocy za oknem baśniowe stwory, a innym razem rozmawiając ze swoją zmarłą babcią. Jednocześnie dziecko jest świadkiem sytuacji, których nie do końca rozumie – jej ulubieni sąsiedzi okazują się należeć do partii komunistycznej, czego odkrycie (za sprawą Celii) sprawia, że są zmuszeni się wyprowadzić, a w ramach ogólnokrajowego polowania na króliki bohaterka traci swego zwierzaka. Nic dziwnego, że w dziewczynce wykształca się sprzeciw wobec działań i polityki swego kraju – nawet jeśli ona sama nie jest tego świadoma – i jawna agresja w stosunku do tych, którzy go reprezentują. Celia zaczyna fantazjować o karze dla okłamującego ją ojca oraz miejscowego policjanta i jej córki; wkrótce marzenia i rzeczywistość zaczynają się ze sobą zlewać.

Społeczne i polityczne realia Australii drugiej połowy lat 50. stają się ważnym elementem opowieści o utracie dziecięcej niewinności, ale również próbie usprawiedliwienia własnej brutalności okrucieństwem innych. Ta wydaje się dotykać wszystkich, często tylko pośrednio, dając małej Celii pierwszą w życiu lekcję na temat władzy; nieprzypadkowo główna bohaterka „przewodzi” grupce dzieci, walcząc jednocześnie z inną dziewczynką o terytorium, ludzi i autorytet. I choć rozumiem liczne porównania do Władcy much Williama Goldinga, debiut Turner wydaje się być bardziej niejednoznaczny w swej ocenie działań dzieci, ale jednocześnie nie mniej okrutny. Poza elementami fantastycznymi, jak ukazane w typowo horrorowej manierze baśniowe istoty ze szkolnej lektury oraz widmo babci, groza w Celii bierze się przede wszystkim z nieubłagalności tragedii, która przez narastający między dziećmi (a napędzany przez świat dorosłych) konflikt, wisi w powietrzu, ale również z niebezpieczeństwa, że tytułowa postać wyciągnie błędne wnioski, dostrzegając w swych czynach nie przejaw zła i potworności, a drogę do zwycięstwa. Tym samym ostatniej, niby pogodnej sceny, w której oglądamy bawiące się w wisielca dzieci, nie mogę czytać bez pewnych obaw.

Film Turner jest mroczną historią opowiedzianą w jasnych barwach, próbą spojrzenia na nie tak łatwą do rozszyfrowania rzeczywistość oczami dziecka, które zaczyna przejmować czarno-białą optykę dorosłych. Trudno jednak nie lubić Celii, zagranej przez małą Rebeccę Smart, być może dlatego, że widzimy w niej osóbkę sympatyczną, dobroduszną i niewinną, zmuszoną do działań, których sama w pełni nie rozumie, ofiarę własnej fantazji i nieprzyjemnej prawdy. Ten rys oraz konsekwencje w postaci zbrodni upodabniają Celię do późniejszych o pięć lat Niebiańskich istot Petera Jacksona – o ile Australijczycy do dziś próbują naśladować szalone makabreski Nowozelandczyka, o tyle przynajmniej ten jeden raz to on mógł zainspirować się filmem z Australii.

REKLAMA