Uwielbiam książkę Ominąć święta Johna Grishama i równie dużym sentymentem darzę tę zaskakująco wierną ekranizację. Wiem, że to tylko głupia komedyjka, ale ma w sobie coś takiego, że od razu kojarzy się z Bożym Narodzeniem i wprawia mnie w odpowiedni świąteczny nastrój – choć przez większość filmu główni bohaterowie starają się przecież tę Gwiazdkę bojkotować! Jamie Lee Curtis i Tim Allen świetnie odnaleźli się w konwencji, a końcówka, mimo że powiela wszystkie możliwe schematy, niezmiennie rozczula. Gdy wreszcie spada śnieg, a skłócona społeczność współpracuje dla większego dobra, na sercu robi się cieplutko. A to chyba główny cel świątecznych filmów.
Rzadko możemy oglądać Kate Winslet w podobnym repertuarze – lekkim, w dużej mierze komediowym, w czymś, co ma być stuprocentową rozrywką. Ta wybitna aktorka rolą w Holiday udowodniła jednak, że żadne wyzwanie jej nie straszne. Partnerujący jej Jude Law, Cameron Diaz i Jack Black spisują się zresztą równie dobrze. To taka produkcja świąteczna w starym stylu, gdy w podobnych filmach oglądaliśmy największe gwiazdy. Holiday to film urokliwy, miejscami humorystyczny, miejscami sentymentalny, ale przede wszystkim to coś więcej niż tylko łatwa i przyjemna historyjka. Ci bohaterowie są jacyś, mają realne problemy i od samego początku chce się dla nich jak najlepiej.
Cóż za wspaniała niespodzianka! Wiedziałem, że ta klasyczna w formie animacja będzie miłą propozycją na przedświąteczny seans, ale nie spodziewałem się aż takiej bomby. Klaus nie tylko w ciekawy sposób bawi się genezą Świętego Mikołaja – produkcja dostarcza też sporo mądrych przemyśleń, a w finale chwyta za serce. Twórcy absolutnie nie poszli po linii najmniejszego oporu. Nie zdecydowali się na kolejną opowiastkę o panu w czerwonym płaszczu rozdającym prezenty i jego perypetiach podczas wigilijnej nocy, a postawili na coś o wiele bardziej oryginalnego. Jeśli jeszcze nie widzieliście, po prostu włączcie Klausa na Netfliksie. To seans dla całej rodziny.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, że na Netfliksie pojawiła się produkcja o tytule Facet na święta, spodziewałem się tandetnej miłosnej historyjki w stylu telewizji Hallmark lub Lifetime. Jak bardzo się cieszę, że coś mnie podkusiło, aby poczytać o niej więcej. Fabuła wcale mnie nie przekonała – rzecz opowiada o 30-letniej singielce, która nie chce przyjść na kolejną wigilię sama i okłamuje rodzinę, że ma chłopaka. W ciągu czterech tygodni pozostających do świąt musi go znaleźć… Brzmi znajomo? No właśnie… Tego 6-odcinkowego serialu nie wyprodukowano jednak w Hollywood, a w Norwegii i postanowiłem dać mu szansę. Rzeczywiście, z amerykańską papką nie ma on nic wspólnego. Za główną bohaterką można by pójść w ogień, a jej przygody z poznawaniem nowych facetów zapewniają solidny masaż przepony. Urokliwe, ośnieżone miasteczko jest tu tylko dodatkiem. Serce serialu stanowią różne spojrzenia na dzisiejsze związki i to, co w życiu powinno być najważniejsze. Zakochałem się w tej pozycji od pierwszego wejrzenia. Polecam wam ją z całego serca.
Pierwszego miejsca nie mógł zająć żaden inny tytuł. To właśnie miłość to już klasyk, stawiany w Polsce na równi z Kevinem samym w domu i Opowieścią wigilijną. Bardzo możliwe, że mamy do czynienia z najlepszą komedią romantyczną XXI wieku, a fakt, że fabuła rozgrywa się w tygodniach poprzedzających Boże Narodzenie, tylko dodaje filmowi czaru. Znakomici aktorzy, świetnie poprowadzone wątki, z których nie każdy kończy się niby obowiązkowym happy endem, idealnie dobrana ścieżka dźwiękowa i nietypowa formuła, kopiowana później przez wielu innych twórców – to wszystko złożyło się na coś magicznego. Ja do To właśnie miłość mam ogromny sentyment i pomimo powracania do niego właściwie co roku, wciąż potrafi mnie wzruszyć – co ciekawe, dokładnie w tych samych momentach. Żeby było zabawniej, to również ulubiony film głównej bohaterki serialu Facet na święta. Przypadek? Nie sądzę…