Szanse na Oscara zwiększają się wprost proporcjonalnie do nieobecności w produkcji skomplikowanych, futurystycznych wizji przyszłości. Bo im mniej deiktycznie ukazanych efektów działania wyobraźni, tym wyższa dojrzałość – ciekawe założenie i, wydaje się, nie do końca logiczne. Zostawmy analizę, bo tutaj najważniejsza jest gra aktorska Joaquina Phoenixa. Aktor postawił na mikrogenialność – drobne gesty, spojrzenia, emocje widoczne w dłoniach, ustach i ruchach głowy. Ona to film dla uważnych obserwatorów. Wtedy ta niespiesznie prowadzona historia naprawdę wciąga. Głównie za sprawą nagrodzonego scenariusza, ale i Phoenixa, któremu partneruje nieustępująca mu pola Amy Adams.
Dwie nominacje do Saturna za Terminatora w 1984 i 1991 to stanowczo za mało. Na kreację T-800 należałoby spojrzeć z perspektywy czasu, jak zmieniła ona kino science fiction w ogóle. Arnold Schwarzenegger stworzył archetyp cyborga, który będzie funkcjonował w świecie filmu, kto wie, czy nie kolejne 100 lat. Dlatego jedynym uczciwym wyjściem byłoby przyznanie Schwarzeneggerowi specjalnej nagrody za wkład w historię kina. Nie ma innego należytego docenienia dorobku aktora niż nagroda Akademii. I zdaję sobie przy tym sprawę ze zdolności aktorskich Arnolda, zwłaszcza tych posiadanych w latach 80. Warsztat jednak nie ma tu nic do rzeczy, bo właśnie dzięki niemu, a może lepiej powiedzieć – dzięki jego brakowi, postać Terminatora stała się tak ikoniczna. Warto też spojrzeć na T-800 jako zjawisko kulturowe, które w dalszej perspektywie pozwoliło innym twórcom kina na stworzenie własnych wzorów cyborgów. Na określenie, ile cech ludzkich w robocie wystarcza, żeby widzowie nie czuli dyskomfortu. A ile trąci już naiwnością usilnego uczłowieczania maszyn na ekranie. W przypadku Terminatora jest to idealnie zbalansowane.
Kilka lat temu umieściłem produkcję Finchera na drugim miejscu w rankingu wszystkich części serii. Za jedynkę, mimo stworzenia świetnego, kulturowego metaznaczenia płci w patriarchalnym środowisku filmu, Sigourney Weaver na Oscara jeszcze nie zasłużyła. Obcy – decydujące starcie cofnął ją z kolei to zwykłego kina akcji, nie wymagając aktorsko właściwie niczego, prócz skradania i krzyczenia. Dopiero w Obcym 3 aktorka nawiązała do 8 pasażera Nostromo Scotta, żeby wątek własnej płciowości rozszerzyć i zdefiniować ją najdojrzalej, jak mogła. „Fincherowska Ellen Ripley łamie stereotyp kobiety w chrześcijańskiej kulturze zachodniej, której bohaterstwo, nawet jeśli jest jakimś cudem odkrywcze, za sprawą w ogóle zaistnienia w kobiecej postaci agresywnej siły, musi być walką albo za męską ideę, albo grupę słabszych, albo dziecko. Ripley w Obcym 3 walczy o swoje ciało rozumiane bardzo osobiście. To walka o prawo wyboru, co z nim można zrobić i na jakich zasadach”. Ogolenie głowy jest tu symbolem niezgody na brak cielesnej wolności.
Saturn w 1999 roku za najlepszy film sci-fi jest z pewnością należytym docenieniem, jednak kompletne niezauważenie filmu przez Akademię jest wyrazem trudnej do zrozumienia pogardy, a może również braku wrażliwości na surrealistyczną abstrakcję. Już po wyborze tego filmu do zestawienia myślałem jeszcze jakiś czas, czy na nagrodę nie zasługiwałby Kiefer Sutherland. Po ostatecznym obejrzeniu filmu upewniłem się jednak, że u Kiefera w kreowaniu postaci doktora jest za duża męczącego przerysowania. Rufus Sewell zaś wypada o wiele oszczędniej, co jest trochę paradoksem, bo teatralna emfaza jest mu bardzo dobrze znana. Za to, że potrafił ją wykorzystać w filmie science fiction i nie wpaść w szpony patosu, należy mu się główna nagroda.
Nie można o nim powiedzieć, że jest aktorem niedocenionym. W końcu dwa Oscary znaczą bardzo wiele, nawet jeśli są to role drugoplanowe. Jest jednak w filmografii Christopha Waltza perełka, prawie zapomniana, a na pewno ogromnie niedoceniona – Teoria wszystkiego, albo może lepiej powiedzieć Teoria zero? Główny bohater filmu jest autystycznym geniuszem komputerowym zafiksowanym na matematycznym uporządkowaniu wszechświata. Można powiedzieć, że to klasyczny bohater Gilliamowskiej opowieści – nieprzeciętnie inteligentny człowiek, któremu rzeczywistość za wszelką cenę chce przeszkodzić w osiągnięciu genialnego celu. Dla Waltza rola takiego dziwaka jest wymarzona. Nawet jego grubo ciosana twarz, wystający podbródek i ogolona na łyso czaszka krzyczą do widza, że nikt inny Qohena Letha nie powinien zagrać. A jednak nie doceniono tej roli. Nie doceniono tego autentycznego wcielenia się aktora w postać, aż do granic Gilliamowskiego absurdu.