GODLESS
Niestety gdzieś w połowie Godless szybko zaczyna coraz bardziej zgrzytać, wytracając przy okazji tempo i ostatecznie podzielając casus niedawnego Tabu, czyli stając się przestylizowaną do granic błahostką. Siedem i pół godziny czasu ekranowego to stosunkowo niedużo jak na telewizyjne standardy. Jednak głównej intrygi nie starcza tu nawet na połowę tego, więc Godless robi się z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej nieznośnie rozwleczone, nużące i pełne nieprzystających do siebie wątków, które rozmywają clou historii. Bezsensowny jest tu zresztą podział materiału na wahające się od 40 do 80 minut epizody, z których przynajmniej dwa stanowią jedynie puste wypełniacze, nijak nie popychające akcji do przodu. Dość napisać, że na te siedem rozdziałów przypada aż pięć wątków romantycznych (!), a z nich jakiekolwiek zaczepienie w fabule i głębszy sens ma tak naprawdę tylko jeden.
Co gorsza z jakichś przyczyn twórcy postanowili przemycić do XIX-wiecznego świata współczesne troski. Nieraz więc w Godless mimochodem poruszone zostają WAŻNE kwestie feministyczne, rasowe i seksualne. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby nie fakt, że z reguły mają się do głównej intrygi jak pięść do nosa – dosłownie. A połączone z odgórnie bezpiecznymi schematami i niemal kompletnym brakiem tak zwanego mięsa wypadają naprawdę kiepsko. Warto tu bowiem wspomnieć, że Dziki Zachód w wersji Netflixa jest dziki jedynie z nazwy. Tutaj każdy drab zaczyna zdanie od „yes, ma’am”, a kończy je „thank you, ma’am”; niemal wszyscy osobnicy rodzaju męskiego stojący po stronie dobra są niedorajdami lub postępują jak debile; ci źli są źli, bo tak i już, wobec czego nie przeszkadza im w przerwie pomiędzy plądrowaniem wiosek wspomagać potrzebujących; a otwarcie prowadzone związki pomiędzy osobami tej samej płci lub dwóch różnych ras pozostają bez żadnych konsekwencji. A skoro tak, to po co w ogóle je poruszać?
Zresztą w Godless wielokrotnie akcja nie tylko nie wywołuje reakcji, ale też próbuje się upiec zbyt wiele pieczeni na jednym ogniu, co pokazuje, że nie był to tak do końca przemyślany projekt. Skutkuje to tym, że z pomiędzy przejmujących i/lub mrożących krew w żyłach scen potrafi wyskoczyć czysta komedia, a „dorosłą” opowieść o (między innymi) zemście, pieniądzach i przeznaczeniu przerywa radosna historyjka o… dorastaniu i pierwszej miłości. Tym samym serii zwyczajnie brakuje konsekwencji w utrzymaniu dramaturgii oraz rozwoju postaci. To, co w teorii miało budować relacje danego świata lub zahartować charaktery, odbija się im czkawką, marnuje ich potencjał (także obsadowy) i neguje jakąkolwiek wiarygodność. Najlepszym przykładem jest tu chyba Coates, który gra właściwie to samo, co zawsze, czyli rasowego sukinsyna gotowego zabić własną matkę za parę dolców. Niestety ta reputacja nie przekłada się nijak na czyny. Co prawda podobną rolę aktor zagrał już u wspomnianego Costnera (gdzie nawet ubrany jest tak samo!), jednak tam wiązało się to z ważnym twistem i zerwaniem z przyzwyczajeniami, a tutaj to po prostu kolejny pusty kapelusz w obsadzie. I bynajmniej niejedyny plączący się po ekranie bez większego celu.
Dzięki oparciu narracji na bezustannych retrospekcjach, twórcy z łatwością palą także swój największy skarb – niesamowity klimat. To, co początkowo pozostaje jedynie w domyśle, wydatnie podsycając oczekiwania, kreując napięcie i specyficzną aurę wokół najważniejszych bohaterów oraz pobudzając wyobraźnię, koniec końców zostaje nam wyłożone w najdrobniejszych szczegółach za pomocą łopaty (serio, w niektórych scenach zabrakło jedynie strzałek, które mogłyby upewnić nas w tym, że na pewno nic nie przegapiliśmy). Zero jakiegokolwiek podtrzymania tajemnicy – zamiast tego czysta sztampa, mnóstwo wygodnych rozwiązań scenariuszowych, zbiegów okoliczności i, przede wszystkim, rosnąca z każdą minutą przewidywalność dalszego ciągu. Zresztą główny wątek i tak okazuje się pozbawiony konkretnej puenty, błahy i jałowy niczym ziemia, po której stąpają mieszkańcy La Belle. A całość nie ma tylko nie przekazuje sobą nic konkretnego, nie niesie żadnych typowych dla gatunku mądrości, ale wręcz nie ma za grosz sensu.
Przysłowiowym gwoździem do trumny jest tu zresztą wyczekiwana od samego początku ostateczna konfrontacja, czyli coś, co mogło uratować sytuację oraz rozwiać wszelkie wątpliwości, ale zamiast tego boleśnie spada z hukiem z konia, zabijając na dobre wszystkie dotychczasowe pozytywne odczucia. Finał jest po prostu idiotyczny – jakąkolwiek logikę wydarzeń i psychologię postaci porzuca na rzecz ferii efektownych popisów kaskaderskich, budzących grozę swą bezmyślnością decyzji bohaterów, bijącej po oczach CGI krwi oraz kompletnie zbędnego slo-motion. Wespół z nastrojowym, ale ckliwym i wręcz rutynowym epilogiem dopełnia obrazu kolejnej zaprzepaszczonej szansy na naprawdę niecodzienne doświadczenie. Przykro to pisać, lecz Godless sromotnie rozczarowuje i zamiast budzić długotrwałe emocje, szybko rozmywa się w towarzyszącej mu poniekąd od pierwszych kadrów „mgle” (w tych ostatnich właściwie udającą ocean – sic!).
Największą wartością serialu jest zatem możliwość jeszcze większego docenienia klasycznych, powstałych niby współcześnie, ale jakby w zupełnie innej erze poprzedników, gdzie zasługi nie miały żadnego znaczenia, a po faktycznie opuszczonej przez Boga prerii pomykali prawdziwie twardzi ludzie (w tym również kobiety), którzy nic nikomu nie musieli udowadniać i zamiast popisowego kręcenia bronią młynków po prostu z niej strzelali – najczęściej bez ostrzeżenia i celnie. W Godless huk wystrzałów potrafi momentami nieść się naprawdę daleko. Jednak co z tego, skoro większość kul trafia w płot i po całej kanonadzie jedynie łeb pęka, nie serce.
korekta: Kornelia Farynowska