search
REKLAMA
Seriale TV

GODLESS

Jacek Lubiński

2 grudnia 2017

REKLAMA

Od jakiegoś czasu korporacja Netflixa coraz prężniej radzi sobie na serialowym rynku, z wolna zagrażając dotychczasowej pozycji HBO. I podczas gdy ten ostatni gigant z powodzeniem odcina kupony od już wypracowanych marek, Netflix z różnym, generalnie udanym skutkiem eksploruje kolejne tereny pod nowe cykle. W mającej swoją premierę 22 listopada tego roku miniserii Godless sięga do starego, dobrego Dzikiego Zachodu. Niestety czyni to z typowym dla XXI wieku podejściem…

Mamy rok 1884. Echa wojny secesyjnej dawno już zatem przebrzmiały i formujące się wciąż Stany Zjednoczone nawiedzają inne problemy, wśród których prym wiedzie zwłaszcza bezprawie. W Kolorado (zgrabnie udawanym tym razem przez Nowy Meksyk, gdzie toczy się wszak większość głównej akcji) symbolizuje je przede wszystkim licząca sobie ponad trzydziestu chłopa, okrutna banda Franka Griffina (wspaniały Jeff Daniels, który pomyka na dokładnie tym samym koniu, co kilka lat wcześniej jego imiennik w Prawdziwym męstwie). Krwawym tropem gangu podąża szeryf federalny John Cook (niezawodny Sam Waterston). Tymczasem na obrzeżach zapomnianego przez Boga, górniczego miasteczka La Belle pojawia się ranny nieznajomy (solidny, „niezłomny” Jack O’Connell). Jak nietrudno się domyślić, od tej pory nad mieściną krążyć zaczną coraz czarniejsze chmury, a konotacje pomiędzy jednym a drugim nie pozostaną bez znaczenia…

Opis jest lekko enigmatyczny, ale serial to krótki, gdyż liczący sobie zaledwie siedem odcinków, zatem im mniej o nim wiemy, tym lepiej. Zresztą, paradoksalnie, to właśnie na samym początku Godless robi największe wrażenie. Jest tajemniczo, krwawo, posępnie i naprawdę mrocznie, a niektóre sekwencje – wliczając w to cały, mocarny prolog – robią spore wrażenie i bez problemu wbijają się w pamięć. Na tym etapie obietnica zawarta w hasełku reklamowym: „Welcome to no man’s land” („Witamy na ziemi niczyjej”) zostaje zatem spełniona z nawiązką. Tym większa szkoda, że im dalej w las, tym twórcy – a są nimi Scott Frank i producent Steven Soderbergh – coraz bardziej rozmieniają się na drobne, jakby zapominając o tym, jak znakomicie rozpoczęli swoją wędrówkę. I w jak doborowym towarzystwie…

Pierwszym, co bowiem rzuca się w oczy, to świetny, a przy tym dość nieoczywisty casting. To właśnie nim głównie Godless stoi, tym broni się na niemal każdej płaszczyźnie. Oprócz wspomnianej wyżej trójki perfekcyjnie obsadzonych panów, na ekranie podziwiać możemy talent kilku różnych pokoleń – Michelle Dockery (Downton Abbey), Scoot McNairy (Operacja Argo), Merritt Wever (Siostra Jackie), Jessica Sula (podobnie jak O’Connell zaczynająca karierę od serialu Kumple), Tantoo Cardinal (Tańczący z Wilkami), Kim Coates (Synowie Anarchii czy choćby Bezprawie Kevina Costnera), Erik LaRay Harvey (Luke Cage), Rob Morgan (Mudbound) oraz znany dotychczas głównie z To właśnie miłość Thomas Brodie-Sangster, którego cwaniakowaty, szybkostrzelny zastępca szeryfa stanowi prawdziwą wisienkę na tym torcie znakomitości i zarazem bodaj najfajniejszego (a przynajmniej najbardziej sympatycznego) bohatera serii.

Zresztą także i pod tym względem trudno kręcić nosem, bo Netflixową prerię zaludnia na najdalszym nawet planie cała gama ciekawych, niejednoznacznych i różnorodnych postaci – generalnie standardowa dla gatunku galeria indywiduów, w których jednakże wprawny scenariusz i stojące za nimi twarze pozwalają tchnąć prawdziwe życie oraz głębię. Ten „sielski” obrazek uzupełnia także wprawna, ciesząca oko strona techniczna, na czele ze scenografią (Carlos Barbosa, David J. Bomba i Carla Curry), kostiumami (Betsy Heimann), zdjęciami (Steven Meizler) oraz muzyką (Carlos Rafael Rivera, acz warto nadmienić, że producentem ścieżki dźwiękowej jest sam T Bone Burnett). Do tego dochodzi jeszcze zgrabna, klimatyczna czołówka oraz kilka momentów prawdziwej chwały, których nie powstydziliby się zarówno John Ford, jak i Sam Peckinpah.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA