Publicystyka filmowa
Nie tylko John Wayne, czyli IKONY WESTERNU
IKONY WESTERNU to hołd dla wielkich gwiazd tego gatunku. Odkryj, jak ich legendy kształtowały Dziki Zachód i amerykański mit.
Western to gatunek na tyle specyficzny, że nie wszyscy go lubią. Ale niemal każdy w nim występuje. Przez lata istnienia X muzy niewielu gwiazdom udało się uniknąć wyprawy na Dziki Zachód. Część z tych największych na tyle często przywdziewało kowbojski kapelusz, że wręcz pomogło zbudować ten amerykański mit – jak Clint Eastwood, Gary Cooper, Kevin Costner, Henry Fonda, James Stewart, James Garner, Burt Lancaster czy Kirk Douglas, bez których trudno dziś sobie western wyobrazić. Także nazwiska pokroju Charlesa Bronsona, Glenna Forda, Lee Van Cleefa, Van Heflina, Roberta Ryana, Richarda Widmarka czy Audiego Murphy’ego na stałe wpisały się w krajobraz prerii. Byli jednak i tacy, którzy wespół z największym z największych, czyli facetem potocznie nazywanym Księciem, tylko w takich filmach się odnajdywali.
Poniżej siedmiu wspaniałych amerykańskiego westernu.
Gene Autry
Naprawdę Orvon Grover (!) Autry. Urodzony na początku poprzedniego stulecia w Teksasie, był ważną figurą w całym westernowym świecie, nie tylko kinie, aktorstwo bowiem stanowiło jedną z form wyrazu artysty. Poza filmem był on także mistrzem rodeo i wykonawcą muzyki country, do której często sam pisał teksty, a którą przemycał również na duży ekran – szybko otrzymał przydomek Śpiewającego Kowboja (także tytuł jednej z jego flagowych przygód). Zyskał sympatię widowni, kreując krystalicznie czystego, honorowego bohatera, który postępuje zgodnie z własnym kodeksem, który zabrania mu m.
in. strzelać jako pierwszy, wykorzystywać sytuację/innych czy kłamać. Dzięki temu stał się idealnym wzorem dla dorastających dzieciaków – również w prawdziwym życiu. W jego przypadku trudno pisać wszak o graniu kowbojów, bo Gene niemal zawsze podpisany był własnym nazwiskiem, zacierając granicę między fikcyjnym wizerunkiem a prawdziwą osobą.
Występował na scenie, w kinie, radiu i w telewizji, gdzie w latach 50. miał też swój własny program. Zresztą z czasem oraz rosnącą popularnością stał się właścicielem stacji telewizyjnej i kilku radiowych, a nawet i… drużyny baseballowej Los Angeles Angels. Posiadał też prywatną firmę produkcyjną oraz ranczo służące za filmowy plener, później nazwane Melody Ranch od jednego z jego licznych dzieł. Był aktywny zawodowo przez czterdzieści lat, a szczyt jego sławy przypadł na lata 30. i 40. Począwszy od In Old Santa Fe (1934), a na Last of the Pony Riders (1953) skończywszy, Autry wystąpił w blisko setce filmów – praktycznie samych B-klasowych, lekkich westernach, w których towarzyszył mu wierny koń Champion i obowiązkowe numery wokalne.
Piosenek stworzył łącznie ponad sześćset, wśród nich m.in. słynne Back in the Saddle Again oraz nominowane do Oscara Be Honest with Me z filmu Ridin’ on a Rainbow, a nawet taki świąteczny hit, jak Here Comes Santa Claus. Jego przeboje rozchodziły się w tak dużym nakładzie, że Autry stał się pierwszym w historii artystą, który osiągnął status złotej płyty. Idealnie podsumowuje to jego wpływ na kulturę amerykańską, której szybko i łatwo stał się częścią, pojawiając się w komiksach, a nawet na ustach innych wykonawców (sam Johnny Cash zastanawiał się swego czasu Who is Gene Autry?).
Udało mu się dożyć sędziwego wieku 91 lat. I choć nie doczekał się potomstwa, a jego filmy szybko stały się wesołymi ramotkami dla bardzo grzecznych dzieci, to jego duch wciąż pozostaje żywy w narodzie.
Hoot Gibson
Edmund Richard Gibson urodził się jeszcze w czasach prawdziwego Dzikiego Zachodu na terytorium Nebraski. Za młodu przylgnęła do niego ksywka „Hoot Owl” (puchacz), aczkolwiek genezy jej powstania są różne. Niezależnie od prawdy Gibson szybko się do niej przyzwyczaił i w nieco skróconej wersji przyjął jako pełnoprawne imię. Podobnie jak Autry, nazwisko wyrobił sobie wpierw na licznych zawodach rodeo, które przez długi czas było jego głównym źródłem dochodów. Do kina trafił zresztą właśnie dzięki nim, gdyż filmowcy potrzebowali profesjonalnych kowbojów do niebezpiecznych wyczynów.
Tak w 1910 wystąpił w swojej pierwszej produkcji pod tytułem Pride of the Range, do której zatrudniono go wraz z inną przyszłą legendą, Tomem Mixem. Z czasem ofert przybywało. Przeważnie były to proste numery kaskaderskie, za które nieźle płacono, więc Gibson został na dłużej, często w jednym filmie wcielając się zarówno w bohaterów, jak i złoczyńców czy Indian, za którymi gonił. A ponieważ popyt na ekranowych kowboi stale rósł, wkrótce zaczął otrzymywać też główne role.
Parę lat później trafił na Johna Forda, z którym zrobił kilka filmów i zaprzyjaźnił się na dobre. Pod koniec kariery Gibsona słynny reżyser dał mu epizod w swojej Konnicy, u boku Wayne’a. Zanim jednak do tego doszło, przez równo pięćdziesiąt lat Hoot wystąpił w ponad dwustu innych produkcjach, z których większość uważa się dziś za zaginione bądź zniszczone. Jako jeden z nielicznych aktorów kina niemego przetrwał dźwiękową rewolucję, stając się legendą gatunku i jedną z najbardziej rentownych jego gwiazd.
Popularnością ustępował jedynie wspomnianemu Mixowi, z którym jeszcze nie raz spotkał się na planie. Szczyt jego kariery przypadał na dwudziestolecie międzywojenne, kiedy to otrzymywał nawet po szesnaście tysięcy dolarów za film (dla porównania za swój debiut dostał… 50 dolców) i mógł pochwalić się swoją własną serią komiksów.
Niestety Gibson był również zapalonym pilotem, co mocno odbiło się na jego życiu, także prywatnym (był czterokrotnie żonaty, w tym raz z koleżanką po fachu Rose August Wenger, którą przyszło uważać się za pierwszą kobietę kaskader w amerykańskim kinie). Liczne wypadki i nietrafione inwestycje sprawiły, że znacząco zaczął podupadać na zdrowiu i znalazł się na skraju bankructwa, czemu nie pomagała rosnąca w siłę konkurencja. I choć w latach 50. popularyzacja telewizji przyniosła mu nowe pokolenie fanów, to Hoot był już wtedy praktycznie zapomniany w branży. Imał się każdej możliwej fuchy, żeby opłacić rachunki medyczne.
Pokonany ostatecznie przez raka, zmarł w Kalifornii w 1962 roku. Dwa lata wcześniej zaliczył drobne cameo w oryginalnym Ocean’s Eleven – jego ostatnia rola była zarazem jednym z niewielu występów poza westernem.
William S. Hart
Wysoki jegomość o poważnej, nawet nieco posępnej twarzy był jedną z pierwszych dużych gwiazd gatunku, co jest o tyle ciekawe, że karierę filmową zaczął dość późno, bo dopiero w momencie, w którym większość sław rozważała już emeryturę – dobijając do pięćdziesiątki. Ostatecznie przeżył 81 lat, mając na koncie 75 filmów, z czego część także wyprodukował, wyreżyserował i napisał. Surrey – bo tak brzmiało jego środkowe imię – przyszedł na świat w 1864 roku, w Newburgh w stanie Nowy Jork. Jego młodość pozbawiona była fajerwerków i niezwykłych przygód, a on sam rozpoczął karierę aktorską na deskach teatru po dwudziestym roku życia.
Sprawdzał się w sztukach Szekspira, miał kilka sukcesów na Broadwayu, skąd w 1914 roku naturalnie przeszedł do kina, występując na drugim planie w paru krótkometrażówkach. Choć de facto jego debiutem na dużym ekranie był Messala w pierwszej adaptacji Ben-Hura z 1907, to dopiero w kolejnej dekadzie X muza stała się jego konikiem (a tam jego prawdziwym koniem był Fritz – prekursor zwierzęcych celebrytów).
Przełomem okazał się western The Bargain, w którym Hart pokazał się nie tylko od strony warsztatu – nieosiągalnego dla większości kowboi znanych wtedy publice – ale też realizmu. Jako fascynat historii dbał o odpowiednie kostiumy oraz rekwizyty. Sam nosił na przykład zakupione przez siebie, autentyczne rewolwery Billy’ego Kida, dzięki czemu zyskał przydomek „Two-Gun Bill”. Poza tym przyjaźnił się z legendami Dzikiego Zachodu, Wyattem Earpem i Batem Mastersonem (oraz Amelią Earhart), więc był niejakim autorytetem względem życia na prerii. Hart robił filmy w swoim własnym, specyficznym stylu, który niestety dość szybko wyszedł z mody.
Już w latach 20. jego pełne morałów opowieści oraz przyziemna strona wizualna uznawane były za przestarzałe. Dlatego swój ostatni hit zrealizował za własne pieniądze. Tumbleweeds (1925) porażało rozmachem, ale w kinach poradziło sobie średnio, za co Hart obwiniał odpowiedzialne za promocję i dystrybucję studio United Artists, z którym doszło do sądowych przepychanek, mających swój finał dopiero piętnaście lat później.
Kuzyn innego popularnego aktora gatunku, Neala Harta, usunął się w cień w wyjątkowo niemiłej, bliskiej skandalu atmosferze, bo w międzyczasie doszedł też rozwód i pozew od jego żony, również aktorki, Winifred Westover, z którą doczekał się jedynego potomka. Ostatnim występem Harta był epizod w produkcji Show People (1928), choć po latach nagrał jeszcze prolog do wznowienia Tumbleweeds – tym samym jego jedyna styczność z kinem dźwiękowym okazała się pożegnaniem z X muzą. Po przejściu na emeryturę zaczął pisać opowiadania i książki, których wydał razem jedenaście. Zmarł w swojej posiadłości w Los Angeles, na jego życzenie przerobionej potem na muzeum, które po dziś dzień jest otwarte dla wszystkich za darmo.
Tom Mix
Tak zwany Król Kowboi – Thomas Hezikiah Mix – był istnym gigantem swoich czasów, największym przed erą Wayne’a, z którym się zresztą z wzajemnością nie lubił. Jako pierwsza westernowa gwiazda światowego formatu znacząco pomógł zdefiniować cały gatunek. W trakcie trwającej ćwierć wieku kariery Mix pojawił się w blisko trzystu produkcjach, w większości krótkich, praktycznie tylko niemych filmów, z których do naszych czasów przetrwał jedynie niewielki procent.
Pozwoliły mu one dorobić się fortuny wartej sześć milionów dolarów (112 na dzisiejsze pieniądze) i na stałe zapisać się w amerykańskiej kulturze, gdzie prócz poświęconych mu muzeów, pomników (jest nawet skała nazwana Tom Mix Rock) i festiwali był także bohaterem komiksów oraz widniał na pocztowych znaczkach. W Mixa wcielił się Bruce Willis w Zachodzie słońca Blake’a Edwardsa (1988), a jego duch straszył mieszkańców Hollywood w thrillerze The Ghosts of Edendale (2003). I to tylko wierzchołek góry lodowej, wielkiej niczym kapelusze, z noszenia których był znany – i nie tylko.
Przyszedł na świat pewnego styczniowego poranka 1880 roku w Pensylwanii i za dzieciaka marzył o… cyrku. Plotki głoszą, że marzenie to było tak silne, iż pewnego razu rodzice przyłapali go, jak ćwiczy na własnej siostrze sztuczkę rzucania nożami. Na arenie pojawił się dopiero wiele lat później, bo w latach 30. XX wieku, kiedy już jako gwiazdor pierwszej wielkości wystąpił m.in. w cyrku Sama B. Dilla, który następnie… kupił. Zanim jednak do tego doszło, parał się różnymi pracami – był barmanem, ale i stróżem nocnym. Swoje powołanie znalazł w westernowym show, gdzie mógł zabłysnąć umiejętnościami strzeleckimi i jazdą konno, co pozwoliło mu wygrać kilka zawodów.
Jak wielu innych kowboi dużego ekranu, pierwsze kroki w filmie stawiał na drugim planie. Jego debiutem był Kowboj Milioner z 1909 roku. A już sezon później pojawił się w dokumencie Ranch Life in the Great Southwest, w którym popisywał się przed kamerą. To wystarczyło za przepustkę do sławy.
Tom Mix był jedną z tych osób większych od życia – zupełnie jak dziś jego imiennik, Cruise. Podobnie jak on, Mix sam wykonywał wszystkie swoje kaskaderskie wyczyny, które zyskiwały dzięki temu na realizmowi, nawet jeśli same filmy były od niego dalekie i oferowały raczej lekką, niezobowiązującą rozrywkę z happy endem, a z prawdziwym Dzikim Zachodem niewiele miały wspólnego.
Do tego był przystojny, nosił charakterystyczne kostiumy i emanował charyzmą. Ba! Nawet jego ekranowy koń, Tony, zyskał status gwiazdy, co od czasów Mixa upowszechniło się nie tylko w kowbojskim świecie. Ten świat aktor rozbudował również fizycznie – stawiając gigantyczny, w pełni działający i przypominający prawdziwe miasteczko z dawnych lat plan filmowy, nazwany pociesznie Mixville. Wisienką na torcie była jego znajomość z Wyattem Earpem – na tyle zażyła, że wraz z Williamem Hartem niósł trumnę słynnego szeryfa na jego pogrzebie w 1929 roku.
Mix był jednak także gwiazdą w najgorszym tego słowa znaczeniu – miał rozbuchane ego, grymasił, często zmieniał studia i kontrakty oraz grał trudnego do zdobycia. I był niezwykle rozrzutny, więc kiedy przyszły lata wielkiej depresji, Tom otarł się o bankructwo. Nie pomogły lata hulanek na planie i poza nim. Liczne obrażenia sprawiły, że w erze kina dźwiękowego Mix pokazał się w zaledwie dziewięciu nowych filmach, a w popularnej serii radiowej Tom Mix Ralston Straight Shooters nigdy nawet nie wystąpił osobiście, pozwalając, by jego uszkodzony przez kulę głos udawali inni aktorzy.
Z kolei prywatnie był aż pięciokrotnie żonaty, co wyjaśnia dodatkowe wydatki, jakie szły również na dwie jego córki. Z najstarszą, Ruth, zagrał wspólnie w kilku filmach i prowadził wspomniany cyrk, po czym… wyłączył ją z testamentu. Jego odczytanie nastąpiło szybciej, niż można by się spodziewać – w 1940 roku, na skutek wypadku samochodowego, Mix zmarł w wieku „zaledwie” sześćdziesięciu lat. Pięć lat wcześniej po raz ostatni pojawił się na ekranie w kinowym serialu The Miracle Rider.
Clayton Moore
Pochodzący z Chicago Jack Carlton Moore to jedyna słuszna – i jedyna kasowa – twarz amerykańskiej ikony młodzieżowego westernu, Jeździec znikąd. Moore grał go od 1949 do 1957 roku, pojawiając się w 169 z 221 odcinków telewizyjnego serialu (w pozostałych Jeźdźcem był John Hart) oraz dwóch filmach powstałych na jego kanwie. Ten drugi – The Lone Ranger and the Lost City of Gold – był zarazem jego ostatnim występem aktorskim. I choć łącznie Moore nakręcił około 70 filmów oraz próbował swoich sił w trzech innych serialach, to tylko ta jedna rola miała dla niego i widzów jakiekolwiek znaczenie.
Jack od dziecka był bardzo atletyczny i ruchliwy. Do cyrku, o którym Mix jedynie marzył, dostał się już w wieku ośmiu lat. Gdy dorósł, pracował jako model, a po przeprowadzce do Hollywood także jako kaskader i w końcu statysta, któremu zaczęto dawać coraz bardziej rozbudowane role. Ta pierwsza przyszła w 1937 roku, oczywiście w westernie – Forlorn River. Od tego momentu Moore zadomowił się w B-klasowych produkcjach gatunku, przyjmując pseudonim Clayton. Maskę przywdział z kolei dekadę później, lecz nie w przywołanym już klasyku, a bliźniaczej natury Duchu Zorro, który zainteresował producentów popularnej serii radiowej pod szyldem The Lone Ranger, gotowych podbić inne media. Powstały wkrótce serial telewizyjny stał się krajowym fenomenem, przyczyniając się do rozwoju raczkującej stacji ABC i na stałe zespalając aktora z jego kowbojskim wizerunkiem.
Obraz ten był na tyle silny, że Moore stał się jedynym artystą fabryki snów, mającym na swojej gwieździe w Alei Sław wypisaną nazwę postaci, którą grał. I którą dosłownie był. Sam zainteresowany przyznawał w wywiadach, że wcielenie to uczyniło z niego lepszą osobę. Inni z kolei szanowali go za to aż do przesady, co prowadziło do tak kuriozalnych sytuacji, jak sądowa rozprawa z lat 80., w trakcie której sędzia pozwolił aktorowi zeznawać w przebraniu, żeby nie ujawnić prawdziwej twarzy Lone Rangera. Bez maski była ona de facto nieznana większości publiki (!).
A dzięki estymie, którą cieszył się Moore, i jego prawnym przepychankom z producentami pochodząca z tej samej dekady Legenda o samotnym jeźdźcu stała się sromotną wpadką finansową. Późniejsza próba jej rewitalizacji zresztą też.
Mimo dużej sprawności fizycznej Moore cierpiał na problemy sercowe i ostatecznie zmarł na zawał w 1999 roku. Do samego końca swoich 85 lat pozostał zawodowo aktywny, choć raczej poza ekranem, gdzie pielęgnował swój mit w reklamach oraz publicznych uroczystościach. Czterokrotnie żonaty, miał jedną, adoptowaną córkę. Jego filmowy koń, Silver (naprawdę Biała Chmura), zmarł dokładnie cztery dekady wcześniej.
Roy Rogers
„Zawsze wolałem raczej Roya Rogersa” – mówi John McClane, latając po budynku Nakatomi, gdzie przez większość czasu używa przydomku „Roy”. Już choćby to odniesienie pokazuje wysoką pozycję Rogersa w amerykańskim folklorze. Co ciekawe, faktycznie był to pseudonim urodzonego w Cincinnati Leonarda Franklina Slyea, który do historii przeszedł jako Król Zachodu bądź Król Kowboi.
Nie rywalizował jednak z noszącym wcześniej podobne miano Tomem Mixem. Prędzej z Gene’em Autrym, w którego filmach stawiał zresztą pierwsze kroki, a następnie niejako kultywował tradycję śpiewającego kowboja, również nie rozstając się z gitarą, nadanymi mu przez studio personaliami oraz wierzchowcem – tym razem o imieniu Trigger (ang. cyngiel), do którego dołączył też wierny pies, Bullet (ang. kula).
Przyszedł na świat w 1911 roku, po matce dziedzicząc krew plemienia Czoktaw. Ponieważ w rodzinie się nie przelewało, Leonard szybko rzucił szkołę i zaczął imać się różnych zawodów. Był naturalnie uzdolniony – potrafił jodłować i grać na gitarze oraz, oczywiście, jeździć konno. W latach 30. dołączył do grupy muzycznej, z którą nagrał nieśmiertelny przebój Tumbling Tumbleweeds, potem trafił do radia. W filmie zadebiutował w 1935 roku, a główna rola przyszła trzy lata później wraz z Under Western Stars. Pojawił się także u boku Johna Wayne’a w klasycznym Czarnym oddziale (1940), a później także m.
in. w The Far Frontier z Claytonem Moore’em (1948). Przepustką do sławy była wygrana w konkursie Republic Pictures na nową wersję bohatera, który z Autry’ego uczynił gwiazdę. Royowi również to się udało i bez problemu zyskał status najpopularniejszego i najbardziej kasowego aktora westernów lat 40. i 50. Sławą przebił nawet poprzednika, w czym z pewnością pomógł mu fakt, że, w przeciwieństwie do konkurencji, większość jego filmów z tego okresu była kolorowa, podobnie jak noszone przez niego charakterystyczne, cekinowe koszule. Oprócz zwierząt często miał też obok siebie uroczą Dale Evans, która i poza ekranem została jego życiową partnerką. Wspólnie nagrali hit Happy Trails, do którego McClane w Szklanej pułapce również się odnosi. Sam Rogers wydał z kolei cztery płyty pełne szlagierów muzyki country.
Nie licząc wielu gościnnych ról – na przykład w jednym z odcinków serialu Wonder Woman – zagrał łącznie w nieco ponad 100 filmach, z których tym ostatnim był nakręcony po 16 latach nieobecności na dużym ekranie Macintosh i T.J. (1975). Do tego dochodzą też liczne występy radiowe i jego własny, telewizyjny program The Roy Rogers Show (1951–57), który po latach przerodził się w The Roy Rogers and Dale Evans Show (1962). Poza tym Rogers doczekał się wszystkich tych rzeczy, których każdej szanującej się gwieździe potrzeba: firmy produkcyjnej, biografii, własnego muzeum, komiksów wydawanych pod jego marką, noweli opartych o filmowe przygody oraz figurek i zabawek z jego podobizną. A nawet sieci lokali Roy Rogers Restaurants, z którymi jednak, poza imieniem, miał niewiele wspólnego. W najlepszych latach Rogersa pod względem marketingowym wyprzedzał jedynie Walt Disney.
W wolnych chwilach aktor pielęgnował swojego konia wyścigowego i umiejętności lotnicze oraz chętnie angażował się w działalność charytatywną. Jak na prawdziwego kowboja przystało sprzeciwiał się zaostrzeniu prawa do posiadania broni; a jako człowiek głęboko religijny był niechętny ekranowej nagości. I choć sam był trzykrotnie żonaty i miał aż tuzin dzieci, to część z nich pochodziła z adopcji, a Rogers przez całe życie uchodził za wzór cnót wszelakich i nigdy nie towarzyszyła mu aura skandalu. Zmarł na serce w 1998 roku. Na ceremonii rozdania Oscarów dorastający w młodości obok farmy Rogersa Val Kilmer złożył Royowi hołd, wychodząc na scenę wraz z koniem podobnym do Triggera. Wcześniej o aktorze śpiewał m.in. Elton John i inni wykonawcy, a o odwołania do jego osoby bezustannie pojawiają się w filmach i kulturze, w której Rogers od dawna ma swoje należne miejsce.
Randolph Scott
Wysoki, postawny i przystojny, a do tego charyzmatyczny gentleman – taki był George Randolph Scott, który w latach 40. i 50. XX wieku stanowił ciekawą alternatywę dla Wayne’a i spółki. Uznawany za uosobienie prawdziwego kowboja, był swoistym Kapitanem Ameryką, także w prawdziwym życiu.
Skromny, prawy, dbający o własną prywatność, religijny i stateczny mężczyzna, który chętnie pomagał innym. Miał za sobą służbę na froncie I wojny światowej, gdzie nabył wprawy z bronią oraz końmi. I zapewne wziąłby udział w kolejnej, gdyby nie uraz pleców, którego doznał, grając zawodowo w futbol amerykański, z którym wiązał swą przyszłość.
Urodził się u schyłku dziewiętnastego stulecia w Orange County, w stanie Wirginia. Był jednym z szóstki dzieci rodziny o szkockich korzeniach, ale miał to szczęście, że jego matka pochodziła z zamożnego rodu. Mimo to porzucił koledż na rzecz pracy księgowego. Szybko jednak zainteresował się aktorstwem i postanowił spróbować swoich sił w Los Angeles. Z idealnym wyglądem oraz ciepłym, budzącym respekt głosem nie musiał długo szukać. I choć jego pierwszą, niewielką rólkę w komedii Sharp Shooters załatwił mu po znajomości sam Howard Hughes, to wystarczyło za sprawdzian umiejętności.
Wkrótce Scott zaczął pojawiać się na planach filmów Cecila B. De Mille’a i Johna Forda, w przerwach ucząc Gary’ego Coopera… poprawnej wymowy dialogów. W 1931 roku otrzymał angaż do głównej roli, a pochodzący z kolejnego roku Heritage of the Desert, gdzie pojawia się z wąsikiem, pozwolił mu na dobre zadomowić się w westernie, co przypieczętował kreacją Hawkeyea w Ostatnim Mohikaninie (1936).
I choć pracując dla wszystkich najważniejszych wytwórni, grywał nie tylko w westernach czy kinie wojennym, współdzieląc ekran z takimi sławami jak Mae West, Shirley Temple, Marlena Dietrich, Errol Flynn, Humphrey Bogart, James Garner czy Angie Dickinson, to właśnie ten gatunek stał się jego domem, w którym święcił największe sukcesy. Był przymierzany do roli Ashleya Wilkesa w adaptacji Przeminęło z wiatrem, ale ostatecznie zagrał „tylko” Wyatta Earpa we Frontier Marshal oraz ścigał Henry’ego Fondę w Jessem Jamesie (1939). Potem były m.in. Złoto dla Południa (1940) i Western Union Fritza Langa (1941). Swój wizerunek na dobre wypracował w Miasteczku Abilene (1946), gdzie jako odważny stróż prawa oczyszcza tytułowe miejsce z szumowin.
Lata 50. okazały się dla Scotta najbardziej syte. Poniekąd dzięki modzie na filmy 3-D (The Stranger Wore a Gun; 1953), ale głównie z uwagi na krótką, acz niezwykle owocną kolaborację z Buddem Boetticherem. Razem nakręcili siedem filmów – począwszy od Siedmiu ludzi do zabicia aż do Porwanej przez Komanczów – które z miejsca stały się klasykami tańszej, ale bynajmniej nie gorszej jakościowo odmiany westernu. Wkrótce potem zakończył karierę występem u Sama Peckinpaha w Strzałach o zmierzchu (1962) – wyważonej historii o przemijaniu Dzikiego Zachodu, gdzie towarzyszył mu, również wybierający się na emeryturę, Joel McCrea.
Łącznie Scott pojawił się w ponad stu filmach, z których część sam wyprodukował. W siodle często można go było zobaczyć na pięknym rumaku imieniem Stardust. Nie pojawiał się natomiast w ogóle na małym ekranie – jego jedyna telewizyjna przygoda gospodarza programu Randolph Scott’s Theater of the West nie doczekała się emisji choćby pilota.
Nigdy tak naprawdę nie stał się gwiazdą pierwszej wielkości, lawirując pomiędzy solidnym drugim planem u boku sław i honorowymi postaciami szlachetnych herosów w niskobudżetowych produkcjach, które nie miały szans powalczyć o najważniejsze nagrody, aczkolwiek przyniosły mu ponoć fortunę wartą sto milionów dolarów. I zaskarbiły sobie serca kinomanów na tyle, że o aktorze pisał swego czasu Thomas Pynchon, a w parodii gatunku – Płonących siodłach – tłum wręcz skandował jego imię, które przewinęło się także w kilku piosenkach, na czele z przebojem Statler Brothers, którzy pytali wprost Whatever Happened to Randolph Scott? (Co się stało z Randolphem Scottem?).
To również na nim drużyna Oakland Raiders oparła swoje „pirackie” logo. Prywatnie był przyjacielem Freda Astaire’a i Cary’ego Granta, z którym przez lata dzielił nawet domek w Malibu, co podsyciło plotki o homoerotycznym związku między nimi. Scott był jednak dwukrotnie szczęśliwym mężem i miał dwójkę adoptowanych dzieci. Zmarł w 1987 roku, stając się cichym bohaterem, lecz ważną figurą na amerykańskiej prerii.
