search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

Nie tylko John Wayne, czyli IKONY WESTERNU

Jacek Lubiński

13 stycznia 2020

REKLAMA
Western to gatunek na tyle specyficzny, że nie wszyscy go lubią. Ale niemal każdy w nim występuje. Przez lata istnienia X muzy niewielu gwiazdom udało się uniknąć wyprawy na Dziki Zachód. Część z tych największych na tyle często przywdziewało kowbojski kapelusz, że wręcz pomogło zbudować ten amerykański mit – jak Clint Eastwood, Gary Cooper, Kevin Costner, Henry Fonda, James Stewart, James Garner, Burt Lancaster czy Kirk Douglas, bez których trudno dziś sobie western wyobrazić. Także nazwiska pokroju Charlesa Bronsona, Glenna Forda, Lee Van Cleefa, Van Heflina, Roberta Ryana, Richarda Widmarka czy Audiego Murphy’ego na stałe wpisały się w krajobraz prerii. Byli jednak i tacy, którzy wespół z największym z największych, czyli facetem potocznie nazywanym Księciem, tylko w takich filmach się odnajdywali. Poniżej siedmiu wspaniałych amerykańskiego westernu.

Gene Autry

Naprawdę Orvon Grover (!) Autry. Urodzony na początku poprzedniego stulecia w Teksasie, był ważną figurą w całym westernowym świecie, nie tylko kinie, aktorstwo bowiem stanowiło jedną z form wyrazu artysty. Poza filmem był on także mistrzem rodeo i wykonawcą muzyki country, do której często sam pisał teksty, a którą przemycał również na duży ekran – szybko otrzymał przydomek Śpiewającego Kowboja (także tytuł jednej z jego flagowych przygód). Zyskał sympatię widowni, kreując krystalicznie czystego, honorowego bohatera, który postępuje zgodnie z własnym kodeksem, który zabrania mu m.in. strzelać jako pierwszy, wykorzystywać sytuację/innych czy kłamać. Dzięki temu stał się idealnym wzorem dla dorastających dzieciaków – również w prawdziwym życiu. W jego przypadku trudno pisać wszak o graniu kowbojów, bo Gene niemal zawsze podpisany był własnym nazwiskiem, zacierając granicę między fikcyjnym wizerunkiem a prawdziwą osobą.

Występował na scenie, w kinie, radiu i w telewizji, gdzie w latach 50. miał też swój własny program. Zresztą z czasem oraz rosnącą popularnością stał się właścicielem stacji telewizyjnej i kilku radiowych, a nawet i… drużyny baseballowej Los Angeles Angels. Posiadał też prywatną firmę produkcyjną oraz ranczo służące za filmowy plener, później nazwane Melody Ranch od jednego z jego licznych dzieł. Był aktywny zawodowo przez czterdzieści lat, a szczyt jego sławy przypadł na lata 30. i 40. Począwszy od In Old Santa Fe (1934), a na Last of the Pony Riders (1953) skończywszy, Autry wystąpił w blisko setce filmów – praktycznie samych B-klasowych, lekkich westernach, w których towarzyszył mu wierny koń Champion i obowiązkowe numery wokalne.

Piosenek stworzył łącznie ponad sześćset, wśród nich m.in. słynne Back in the Saddle Again oraz nominowane do Oscara Be Honest with Me z filmu Ridin’ on a Rainbow, a nawet taki świąteczny hit, jak Here Comes Santa Claus. Jego przeboje rozchodziły się w tak dużym nakładzie, że Autry stał się pierwszym w historii artystą, który osiągnął status złotej płyty. Idealnie podsumowuje to jego wpływ na kulturę amerykańską, której szybko i łatwo stał się częścią, pojawiając się w komiksach, a nawet na ustach innych wykonawców (sam Johnny Cash zastanawiał się swego czasu Who is Gene Autry?). Udało mu się dożyć sędziwego wieku 91 lat. I choć nie doczekał się potomstwa, a jego filmy szybko stały się wesołymi ramotkami dla bardzo grzecznych dzieci, to jego duch wciąż pozostaje żywy w narodzie.

Hoot Gibson

Edmund Richard Gibson urodził się jeszcze w czasach prawdziwego Dzikiego Zachodu na terytorium Nebraski. Za młodu przylgnęła do niego ksywka „Hoot Owl” (puchacz), aczkolwiek genezy jej powstania są różne. Niezależnie od prawdy Gibson szybko się do niej przyzwyczaił i w nieco skróconej wersji przyjął jako pełnoprawne imię. Podobnie jak Autry, nazwisko wyrobił sobie wpierw na licznych zawodach rodeo, które przez długi czas było jego głównym źródłem dochodów. Do kina trafił zresztą właśnie dzięki nim, gdyż filmowcy potrzebowali profesjonalnych kowbojów do niebezpiecznych wyczynów. Tak w 1910 wystąpił w swojej pierwszej produkcji pod tytułem Pride of the Range, do której zatrudniono go wraz z inną przyszłą legendą, Tomem Mixem. Z czasem ofert przybywało. Przeważnie były to proste numery kaskaderskie, za które nieźle płacono, więc Gibson został na dłużej, często w jednym filmie wcielając się zarówno w bohaterów, jak i złoczyńców czy Indian, za którymi gonił. A ponieważ popyt na ekranowych kowboi stale rósł, wkrótce zaczął otrzymywać też główne role.

Parę lat później trafił na Johna Forda, z którym zrobił kilka filmów i zaprzyjaźnił się na dobre. Pod koniec kariery Gibsona słynny reżyser dał mu epizod w swojej Konnicy, u boku Wayne’a. Zanim jednak do tego doszło, przez równo pięćdziesiąt lat Hoot wystąpił w ponad dwustu innych produkcjach, z których większość uważa się dziś za zaginione bądź zniszczone. Jako jeden z nielicznych aktorów kina niemego przetrwał dźwiękową rewolucję, stając się legendą gatunku i jedną z najbardziej rentownych jego gwiazd. Popularnością ustępował jedynie wspomnianemu Mixowi, z którym jeszcze nie raz spotkał się na planie. Szczyt jego kariery przypadał na dwudziestolecie międzywojenne, kiedy to otrzymywał nawet po szesnaście tysięcy dolarów za film (dla porównania za swój debiut dostał… 50 dolców) i mógł pochwalić się swoją własną serią komiksów.

Niestety Gibson był również zapalonym pilotem, co mocno odbiło się na jego życiu, także prywatnym (był czterokrotnie żonaty, w tym raz z koleżanką po fachu Rose August Wenger, którą przyszło uważać się za pierwszą kobietę kaskader w amerykańskim kinie). Liczne wypadki i nietrafione inwestycje sprawiły, że znacząco zaczął podupadać na zdrowiu i znalazł się na skraju bankructwa, czemu nie pomagała rosnąca w siłę konkurencja. I choć w latach 50. popularyzacja telewizji przyniosła mu nowe pokolenie fanów, to Hoot był już wtedy praktycznie zapomniany w branży. Imał się każdej możliwej fuchy, żeby opłacić rachunki medyczne. Pokonany ostatecznie przez raka, zmarł w Kalifornii w 1962 roku. Dwa lata wcześniej zaliczył drobne cameo w oryginalnym Ocean’s Eleven – jego ostatnia rola była zarazem jednym z niewielu występów poza westernem.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA