Advent Children to wizualny majstersztyk. Twórcy animacji wzięli sobie do serca całą krytykę, jaka spadła na nich po premierze innego filmu osadzonego w realiach Final Fantasy i stworzyli prawdziwą perełkę. Postaci nie są może idealnym odwzorowaniem ludzi (toż to film science fiction, cyberpunk jak by nie patrzeć!), ale ich mimika, gesty, stroje, w jakie są ubrani i to, jak te stroje reagują na zmiany środowiska, na ciosy, które raz po raz otrzymują bohaterowie – wszystko to po prostu miażdży. Praca kamery to temat na oddzielną recenzję – to, co dzieje się na ekranie, przechodzi ludzkie pojęcie. Najazdy, oddalenia, różne perspektywy, prędkość, z jaką porusza się „operator”, można porównać jedynie z roller-coasterem. Wymuszone jest to trochę przez dziejącą się na naszych oczach akcję (bohaterowie mają wręcz nadprzyrodzone moce – są tak silni i szybcy, jakimi ich zostawiliśmy kończąc Final Fantasy VII), która potrafi przyprawić o zawroty głowy – pojedynki, pościgi, karkołomne skoki, wybuchy, zniszczenie, wszystko to przedstawione w ekstrawagancko spektakularny sposób, na który często patrzymy z otwartymi ustami, szukając po wszystkim szczęki na podłodze. Mniej więcej od połowy filmu liczy się tylko akcja, akcja i jeszcze raz akcja – wbrew pozorom zabieg ten był doskonale przemyślany i widz wychodzi z seansu w pełni usatysfakcjonowany. Nieprędko powstanie dzieło, który będzie w stanie przebić rozmachem Advent Children.
Kolejny temat na oddzielną pracę to muzyka. Tak, moi drodzy, muzyka i udźwiękowienie są chyba jeszcze lepsze niż wizualna strona filmu. Na soundtrack składają się utwory przeniesione bezpośrednio z gry (już w niej cała muzyka wykonywana była przez orkiestrę!), utwory lekko i bardziej zmodyfikowane, tak by pasowały do wydarzeń dziejących się na ekranie (mamy tu thrash-metalowe kawałki, niosące jednak ślady muzycznego klimatu FF7), doskonałe chóry, które potęgują momentami mistyczną atmosferę, wreszcie mamy tu nawet jeden czy dwa utwory pochodzące z nie tak dawno wydanej płyty Final Fantasy VII: Piano Collections, które doskonale pasują do filmu. Powiem więcej! W pewnym momencie słychać nawet fragment niezapomnianej melodii, którą mogliśmy słyszeć niemal po każdej wygranej w grze potyczce (a scena, w której ją słyszymy, jest chyba najśmieszniejsza w filmie). I ciekawostka – podczas napisów końcowych słychać w pewnym momencie nawet jeden utwór z Final Fantasy VIII (z animacji końcowej)! Udźwiękowienie się nie wyróżnia… bowiem jest niemalże perfekcyjne. Dźwięki, jakie wydaje postać krocząca po kilku różnych nawierzchniach, są niewiarygodnie realne. Szczęk mieczy, strzały, eksplozje, odgłosy walących się budynków – wszystko to prezentowane w systemie Dolby Pro Logic II lub THX pm3 doprowadza widza do niejednego akustycznego orgazmu. Jedno zdanie o japońskim dubbingu – żadna z postaci nie ma denerwującego głosiku, wszystkie za to brzmią idealnie, a ich mimika jest idealnie zsynchronizowana z dźwiękiem. Perfekcja w czystej postaci.
Zapytacie pewnie, gdzie jest haczyk, bo z tego, co tu czytacie, wynika, że powstał film arcygenialny. Powiem tak: dla osób zaznajomionych z grą (w tym dla autora tej pisanej na gorąco recenzji) żadnego haczyka nie ma, gdyż każdy, kto zna już bohaterów i świat tam przedstawiony, potrafi wyłapać większość smaczków, jakie przygotowali dla widza twórcy i cieszyć się z każdej sekundy filmu. Jednak dla osób, które po raz pierwszy będą miały styczność z postaciami i klimatem Final Fantasy VII, film nie będzie już tak fabularnie czarujący (co prawda wydarzenia z gry stara się nam przybliżyć jeden z bohaterów filmu, ale jest to bardziej krótkie przypomnienie niż pełnowartościowe wprowadzenie). 90 minut to zdecydowanie za mało, by opowiedzieć historię ponad kilkunastu postaci tak, aby „żółtodziób” potrafił poczuć do nich chociaż lekką sympatię (dlatego będę potrafił zrozumieć widzów, którzy zareagują na nagłe pojawienie się kilku nowych bohaterów słowami – „a co to za jedni?!”). Gra miała na ich przedstawienie i rozwinięcie ponad 50 godzin i chyba żadna postać nie była w niej zaniedbana. Twórcy filmu mieli na pewno twardy orzech do zgryzienia – bawić się w konstruowanie charakterów od nowa, czy liczyć na graczy? Postawili wreszcie na fanów i dla nich w głównej mierze powstał ten film. Może nie trafi do masowego odbiorcy, może nie zwróci na siebie przychylnej uwagi krytyków, ale dla prawdziwych wielbicieli gry, jakich jest na świecie nie tak znowu mało, pozostanie arcydziełem. Prawdziwym klasykiem i dziełem ponadczasowym!
Jako recenzentowi przysługuje mi prawo do wystawienia subiektywnej oceny. I mam właśnie całkowity zamiar z tego prawa skorzystać. Bo Final Fantasy VII: Advent Children z miejsca stał się moim ulubionym filmem i na pewno będę wracał do niego niejednokrotnie. Wystawiam ocenę maksymalną i dopisuję jeszcze plusik – dając ostatecznie taką notę, na jaką film zasługuje… Aha – nie wyłączajcie po napisach końcowych!