O Davidzie Cronenbergu z całą pewnością można powiedzieć, że odciska na sztuce filmowej swoje własne, charakterystyczne piętno. Oscyluje gdzieś między surrealizmem a kultowymi elementami kina klasy B, lecz tak skonstruowanymi wizualnie, że trudno ich nie zapamiętać, a może i po jakimś czasie zacząć uwielbiać. Z Cronenbergiem trzeba się jednak obyć, pooglądać, dosłownie jak ze sztuką typu kubizm czy dadaizm. Im więcej, tym lepiej. Jeśli zaskoczy, będzie się dozgonnym miłośnikiem jego stylu. Może właśnie dlatego czasem żałuję, że Mucha nie wywalczyła sobie u sponsorów i producentów większego budżetu. Lepiej przetrwałaby próbę czasu. To, co najbardziej przyciągnęło mnie do niej, to przedstawione zmyślnie, z narastającym napięciem, kolejne etapy przemiany głównego bohatera (Jeff Goldblum) z uwzględnieniem nie tylko wizualnej konwersji jego ciała. Gdyby widzowi przedstawić jedynie efekciarsko wyglądającego stwora, nie zostałby długo przed ekranem. Cronenberg na szczęście nie zaprzedał zmieniającej się psychiki bohatera formie wizualnej. Umysł doktora Setha Brundle’a ewoluuje w kierunku potworności na równi z odczłowieczającym wyglądem ciała.
Michaela Yorka raczej nie łączy się z filmami science fiction. I to jest główny powód, dla którego jeszcze kiedyś, w jakimś weekendowym seansie w TVP wiele lat temu, zobaczyłem Ucieczkę Logana i nie mogłem się oderwać od pełnej napięcia fabuły i pamiętnej atmosfery lat 70. Yorka pamiętałem głównie jako muszkietera, a nie gwiazdę kina fantastycznonaukowego, więc tym większe było moje zdziwienie. Już po chwili jednak przekonałem się, że kino science fiction to idealny świat dla aktora. Z powodzeniem mógłby zagrać np. Luke’a Skywalkera, ponieważ jego umiejętności aktorskie w latach 70. były lepsze niż u Marka Hamilla. W sumie bycie przebranym za muszkietera, a noszenie wymyślnych stylizacji z XXIII wieku aż tak bardzo się nie różni. Co do samego filmu, historia wciąga aż do samego końca. Logan jest trochę jak futurystyczny Quatermain na nowo odkrywający postapokaliptyczne otoczenie.
Być może zabrzmi to niesprawiedliwie, lecz najlepsze z całego filmu jest pierwsze 30 minut. Co ciekawe, jest tak i w przypadku Człowieka Omegi, i jego późniejszej wersji Jestem legendą. Obydwie produkcje po mistrzowsku skonstruowały niespiesznie rozwijające się napięcie bazujące na przedstawieniu tego, o czym niejednokrotnie marzymy w czasach powszechnej globalizacji, korków i zatłoczonych ludźmi chodników. Teraz, podczas pandemii koronawirusa, w niespotykanym historycznie sensie spełnia się to marzenie, a właściwie stan, w którym znalazł się Robert Neville (Charlton Heston, Will Smith) – ostatni człowiek w wielkim, pustym mieście, z dostępem do wszystkiego, czego tylko będzie chciał, co jednak w świecie po katastrofie biologicznej okazuje się całkiem zbędne. Rzecz jasna, prócz pierwszych 30 minut w obu filmach przykuwa do fotela także reszta czasu ich trwania.