Młody, niepokorny filmowiec z sukcesem artystycznym i komercyjnym w postaci Amerykańskiego graffiti na koncie, George Lucas, zawsze inwestował w to, co stanowiło dla niego najwyższą wartość: w siebie. Wychowany na telewizji, komiksach, Flashu Gordonie i wyścigach samochodowych, początkowo chciał zostać rajdowcem. Wypadek, z którego ledwo uszedł z życiem, zmienił jego plany. Jeśli możemy mówić o efekcie motyla, to na pewno w tym przypadku: drobny błąd kierowcy bolidu sprawił, że popkultura została odwrócona do góry nogami.
Powstawanie pierwszej części Gwiezdnych wojen było udręką. Najpierw Lucas spędził długie miesiące nad scenariuszem – a pisać po prostu nie cierpiał. Do wysiłku pisarskiego zmuszał go przyjaciel i swojego rodzaju mentor, Francis Ford Coppola. Lucas uważał, że siłą filmu jest montaż, był też zresztą cenionym montażystą podczas studiów w szkole filmowej. Coppola powiedział Lucasowi, że może sobie reżyserować i montować, co chce, ale prawdziwy filmowiec powinien chociaż raz w życiu napisać oryginalny scenariusz. Ironicznie, Coppola wszystkie swoje największe filmy oparł na dokonaniach innych pisarzy, adaptując ich dzieła, a nienawidzący kartki i ołówka Lucas stworzył jeden z najlepszych oryginalnych scenariuszy w historii. Jeszcze większym problemem była dla Lucasa współpraca ze studiem, które bombardowało jego pomysły – chociaż, koniec końców, to producentowi Gary’emu Kurtzowi należy przyznać duży udział w powstaniu koncepcji Mocy. Pomysły Lucasa bywały dziwaczne i wymagały wielu obróbek, ale kolejne drafty scenariusza zbliżały go do formy, w jakiej film wszedł na ekrany kin w maju 1977. Od tego czasu Lucas bez przerwy wraca do swoich dzieł i robi to, co lubił najbardziej: poprawki montażowe.
Gwiezdne wojny (dziś znane jako Nowa nadzieja) zaplanowane były jako średniobudżetowy film przygodowy, który miał przynieść kilkanaście milionów dolarów zysku. Niemal z miejsca obraz stał się fenomenem kulturowym: widzowie ustawiali się w kolejkach, by oglądać go po kilka, kilkanaście razy. Wkrótce na rynku pojawiły się gadżety i zabawki utrzymane w klimacie kosmicznej opowieści. Wzorem uczestników seansów o północy (kultowych pokazów filmów dla dorosłych w podrzędnych kinach) publiczność Lucasa zaczęła przebierać się za bohaterów i utożsamiać z nimi w najwyższym stopniu. W połowie lat siedemdziesiątych, razem ze Szczękami Stevena Spielberga, Gwiezdne wojny nadały życie nowemu fenomenowi popkulturowemu: blockbusterowi. Setki miliony dolarów zysku uniezależniły Lucasa od hollywoodzkiego systemu studyjnego (choć to długa i wielowątkowa opowieść) i pozwoliły rozwijać uniwersum według swoich pomysłów. Nie ma chyba na świecie osoby, która na jakimś etapie życia nie zetknęłaby się z Lukiem Skywalkierem, Darthem Vaderem, Leią Organą, Hanem Solo, wesołymi droidami C3PO i R2R2 czy Chewbaccą. Absolutnie każda klatka filmu była wielokrotnie kopiowana, plagiatowana przez mniej utalentowanych filmowców. Dziś Gwiezdne wojny to światowa marka handlowa i symbol popkultury. Nieźle, jak na gościa, który nawet nie miał ambicji zostawania filmowcem.
Obecność CGI, czyli komputerowo wytworzonych obrazów, jest dzisiaj nie tyle atrakcją, co po prostu normą filmowej produkcji. Doszliśmy nawet do momentu, w którym ogrom publiczności odczuwa znudzenie i przesyt wszechobecnymi efektami tworzonymi tylko i wyłącznie na komputerach. W 1993 sprawy miały się zupełnie inaczej: CGI dopiero raczkowało i wyglądało raczej nieporadnie, toteż stosowano je w konwencjach bardziej umownych. Do nielicznych wyjątków można zaliczyć sequel Terminatora, w którym widzieliśmy antropomorficzną postać androida wykonanego z ciekłego metalu, który na ekranie pojawiał się w towarzystwie aktorów z krwi i kości, i prawie nie dało się odróżnić efektu od rzeczywistego nagrania. Jednak prawdziwy krokiem milowym w tej kwestii był Park Jurajski Stevena Spielberga, oparty na bestsellerowej powieści Michaela Crichtona.
Jest w tym filmie znakomicie wymyślona i znakomicie wyreżyserowana scena (w filmografii Spielberga nietrudno o takie!). Para naukowców przybyła do parku rozrywki stworzonego przez multimilionera. Szalony i nieodpowiedzialny mężczyzna za pomocą eksperymentów genetycznych odtworzył DNA dinozaurów i wyhodował te potężne gady, przywracając je do życia po kilkudziesięciu milionach lat nieobecności na kuli ziemskiej. Paleontolodzy poruszają się po wyspie elektrycznym jeepem, który za chwilę ma dowieźć ich ma miejsce wypoczynku dinozaurów. Kiedy przybywają do celu, pani doktor nie zauważa ogromnego gada stąpającego kilkadziesiąt metrów od niej. Jej partner wstaje i ze zdumienia zdejmuje okulary. Chwyta swoją ukochaną za głowę i przekręca jej twarz w stronę zwierzęcia. Kamera unosi się, pokazując fascynację na twarzach naukowców. Wtedy Spielberg przebija się na szeroki plan i za konturem drzew pokazuje ogromnego brachiozaura. Stworzenie jest w pełni komputerowo wygenerowanym obrazem. Twarze naukowców są więc niemal lustrzanym odbiciem twarzy widzów, a ręka bohatera – ręką Spielberga, który chwyta za głowy publiczność, mówiąc: zobaczcie, powołałem do życia dinozaura!
W kolejnych partiach filmu mamy do czynienia ze zręcznym i fachowym mariażem CGI i praktycznych efektów specjalnych. Jednak, mimo upływu lat, komputerowo wygenerowane dinozaury Parku Jurajskiego robią wrażenie. Film stał się wzorem i benchmarkiem nowoczesnego kina science fiction, które nie boi się korzystać z najnowszych zdobyczy techniki. Zaledwie dwa lata później oglądaliśmy już film w pełni animowany komputerowo – Toy Story, a pod koniec lat dziewięćdziesiątych Peter Jackson rozpoczął produkcję Władcy Pierścieni, opartej na powieści, którą przez wiele lat uznawano za niemożliwą do sfilmowania. Od tamtego czasu wielu twórców wykorzystywało CGI w nieumiejętny sposób, narażając się raczej na ośmieszenie (W sieci pająka, Król Skorpion…), natomiast nie można odmówić Spielbergowi zasług na polu podniesienia poprzeczki dla kinowych efektów specjalnych. Oprócz tego film zapoczątkował modę na archeologię i zainspirował wiele dzieciaków do stania się naukowcami. A to już rzecz jak najbardziej pożądana.